Malta z turbulencjami.
Na Maltę polecieliśmy dosłownie miesiąc po powrocie z Toskanii. Nauczeni przykładem tym razem pilnowaliśmy walizek i plecaków. Samolot o dziwo szybko się zapakował i po pewnych przetasowaniach (Szwedzi najwyraźniej też lubią oszczędzać na miejscach i liczą na miłych współpasażerów, którzy się z nimi zamienią na miejsca) wystartowaliśmy. Podróż trwała kilka godzin i po pewnym czasie Bździągwa zaczęła się nudzić. Poskutkowało to tym, że zaczęła dziarsko rozglądać się dookoła. Początkowo nieśmiało, a z czasem coraz odważniej zaczepiała siedzących za nami i przed nami ludzi. Przed nami siedziało spokojne towarzystwo, ale za nami po godzinie trwała w najlepsze sowicie zakrapiana alkoholem impreza trzech Szwedów. Kupowali drink za drinkiem i…w pewnym momencie totalnie znienacka Bździągwa jednemu przewróciła drink i to tak niefortunnie, że po wszystkim wyglądało to tak, jakby facet nie zdążył to toalety. Całe szczęście, że był bardzo wyrozumiały i jakoś nam się upiekło bez afery. To był jeden z dwóch drinków, które facet stracił przy naszym udziale. Drugiego stracił podczas turbulencji. Takich turbulencji to ja jeszcze nie przeżyłam. W pewnym momencie wszyscy podskoczyli w fotelach tak, że niektórym wyleciało to co mieli w rękach. Facet siedzący za mną – ten z mokrymi spodniami właśnie trzymał w ręce kolejnego drinka i tak niefortunnie się złożyło, że akurat rękę miał opartą o mój fotel. Drink wylądował na mojej głowie. Na szczęście był to gin z tonikiem. Wycieczka zaczynała się ciekawie…
Po wylądowaniu i wypożyczeniu auta ruszyliśmy do naszego hotelu. Chyba pięć razy jeździliśmy w kółko, żeby trafić w odpowiednią uliczkę. Na koniec okazało się, że nasz hotel to jakiś moloch, który nie ma parkingu, a Malta wiadomo – zero wolnych miejsc parkingowych. Na szczęście nam się udało i w końcu mogliśmy ruszyć do hotelu. W hotelu przywitał nas ciekawy widok, czyli prostytutki. Dalej było równie ciekawie, czyli dziwna winda – jedna z dwóch, bo druga nieczynna, zagrzybiony pokój z dziurą w szybie – niby dla klimatyzatora. Nieważne, Freja była zachwycona. To i tak był pikuś do tego co było dalej, czyli…dyskoteki do rana. Niestety okazało się, że nasza świetna miejscówka, z której jest całkiem blisko do Valletty leży w samym centrum zagłębia życia nocnego. Wyspać to my się nie wyspaliśmy na tej wyprawie. Za to mieliśmy spory taras, na którym po położeniu Małej spać mogliśmy grać w karty. Od tej zresztą pory przy wyborze noclegu patrzymy na to czy jest, chociaż malutki balkonik, na którym można grać w karty.
Na Malcie byliśmy tylko cztery dni. Następnego dnia po przyjeździe ruszyliśmy na wyspę Gozo, która jest niesamowita.
Na Gozo był pierwszy raz kiedy się obraziłam, a tych razów było całe mnóstwo i nawet już nie pamiętam o co. Z tego tytułu mam pełno zdjęć ze skwaszoną miną.
Kolejny dzień przeznaczyliśmy na zwiedzanie Valletty i wtedy okazało się, że tak naprawdę to my tak blisko nie mieszkamy tego miasta.
Valletta oczarowała nas klimatem.
Kolejny dzień przeznaczyliśmy na Mdinę, która…trochę nas rozczarowała. Serio spodziewałam się po tych wszystkich ochach i achach czegoś WOW!
Za to klify to już coś innego. A dalej znowu zgrzyt, bo wjechaliśmy w drogę, która stawała się coraz węższa i węższa, aż na koniec się skończyła i trzeba było tłuc się z powrotem tą samą wąską drogą.
Ostatniego dnia, zamiast siedzieć i czekać na lot oblecieliśmy jeszcze Birgu i Marsaxlokk.
Naprawdę szkoda nam było wracać do zimnej i deszczowej Szwecji.
Maltę pożegnaliśmy z mocnym postanowieniem powrotu i to na przynajmniej tydzień. Szkoda, że dwa miesiące później rozpętało się coś, co sprawiło, że…na Maltę to my już chyba nie pojedziemy.
Te cztery dni na Malcie były na intensywne, bo, pomimo że Malta nie jest wielka, to drogi ma średnie, a i jest co zwiedzać/oglądać. Nie zobaczyliśmy nawet połowy tego co chcieliśmy. Nie było czasu na wyjścia do knajpek, plażowanie, a jedyne wyjście na plaże było ostatniego wieczoru na kawę.