Weekend w Lizbonie.
O Lizbonie marzyłam od nie pamiętam kiedy. Ciągle jednak było nam szkoda kasy na bilety – bo cholernie drogie. W roku 2017 mieliśmy do wykorzystania punkty lotnicze i wizję roku bez wycieczek. Postanowiliśmy więc, że naszą ostatnią ciążową wyprawą będzie Lizbona. Podczas lotu do Portugalii stwierdziłam, że w sumie to się cieszę, że to już ostatni nasz lot. Pierwszy raz w życiu byłam zmęczona podróżami. Denerwowało mnie siedzące z tyłu dziecko, które cały czas kopało moje siedzenie. Denerwowali mnie też jego rodzice, którym nie przyszło do głowy, że dziecko się nudzi. Co za problem w tym, żeby przejść się po samolocie z maluchem? Do tego wszystkiego na samo lądowanie zrobiło mi się niedobrze. To już był drugi trymestr, więc mdłości (których i tak w zasadzie nie miałam) były trochę podejrzane.
Po wylądowaniu poczułam się jeszcze gorzej i tak z każdą chwilą czułam się coraz gorzej i gorzej. W metrze zaczęłam się zastanawiać czy dam radę dojechać do hostelu, bo mdłości przemieniły się w bulgotanie w brzuchu. Do hostelu dotarłam resztką sił. Nie będę się wdawać w szczegóły, ale już chyba więcej nie zrobię na drogę kanapek z majonezem. Tak to nam się niefortunnie zaczęła następna wycieczka.
Hostel mieliśmy w idealnym miejscu. Zaraz obok była stacji metra. Na piechotę można było dojść do samego centrum. Do tego mieliśmy balkon, na którym można było się zrelaksować. To tak na pierwszy rzut oka. Na drugi rzut oka zobaczyliśmy masę mrówek, które nic sobie nie robiły z naszej obecności. Oznaczało to jedno…perspektywa przywiezienia do domu nieproszonych gości. W nocy doszły jeszcze inne atrakcje, czyli drący jadaczki goście pobliskiego pubu.
Jedzenie majonezu nie było jedyną głupią rzeczą, jaką zrobiłam na tej wycieczce.
Drugą głupią rzeczą było wypsikanie pokoju owadobójczym środkiem. Głupią, bo w ciąży nie robi się takich rzeczy.
Trzecią głupią rzeczą była wizyta w restauracji w której ja zamówiłam wiórowatą, niesmaczną rybę, a Pan B. krwisty befsztyk. Co robi idiotka która zapomina, że jest w ciąży? Próbuje krwistego mięsa. Do końca ciąży będę się trząść ze strachu, czy czegoś w tym mięsie nie było.
Nasza miejscówka miała jeszcze jedną zaletę. Zaraz obok niej mieliśmy piekarnię, w której kierowniczką była Polka. Czasami sobie myślę, że najfajniejszych Polaków spotykam w innych krajach. Pani Agnieszka zawsze nam doradzała co mamy wziąć i krzyczała na całą piekarnię, że ciężarne bez kolejki. Na koniec przymusiła nas do kupienia tak pysznych bułek, że chociaż nie jestem miłośniczką słodyczy, to kokosowe bułeczki jadłam i modliłam się, żeby to trwało jak najdłużej. Pani Agnieszka opowiedziała nam też trochę o życiu w Lizbonie i zachęciła nas do odwiedzin południa Portugalii mówiąc, że jest to zupełnie inny klimat. Faktem jest, że siedząc przy stoliku na zewnątrz, następnego dnia usiedliśmy już w środku. Nie dało się zjeść bez oganiania się od żebraków…niekoniecznie pochodzących z Portugalii.
W Lizbonie byliśmy trzy dni z kawałkiem i to jest zbyt na mało na tak duże miasto, które jest naszpikowane zabytkami.
Codziennie robiliśmy masę kilometrów, zaglądając w przeróżne zakamarki.
Szukaliśmy św. Antoniego patrona Lizbony.
Pan B. próbował portugalskiego specjału, który mieszkańcy Lizbony sprzedają na kieliszki.
Lizbonę podzieliliśmy sobie na trzy sektory i z tych trzech chyba nam najbardziej do serca przypadło Belem. Piękne budowle i do tego przestrzeń, jaką daje olbrzymia rzeka Tag to coś, co chciałabym jeszcze raz zobaczyć.
W Belem zajrzeliśmy do nietypowego muzeum czyli wielkiej elektrowni.
Na koniec zaliczyliśmy przejażdżkę słynnym lizbońskim tramwajem.
Nie zobaczyliśmy wszystkiego w tym wielkim mieście. Myślę, że jak na ciężarówkę to i tak zrobiłam sporo kilometrów.
Przywieźliśmy masę pięknych zdjęć i postanowienie, że jeszcze wrócimy, tylko już może w innym miejscu poszukamy noclegu. Nie przypominam sobie, żebym z jakiegoś wyjazdu przyjechała tak mocno niewyspana.