Wyprawa do Bośni i Hercegowiny.
Pomysł na Bośnię pojawił się nagle. W sumie to ja się trochę obawiałam tam jechać. Czytałam wcześniej o tym kraju i wiedziałam, że ma wciąż wiele zaminowanych terenów. Wyobrażacie sobie? Kraj kawałek od Polski w którym trzeba uważać gdzie się człowiek zatrzymuje. Kraj w którym lepiej nie zapuszczać się w krzaki na poboczach. Kraj w którym można zostać kaleką albo i zginąć od miny. Bałam się tam jechać.
W Tuzli wylądowaliśmy o poranku. Przywitało nas maleńkie lotnisko na którym oprócz naszego stał jeszcze jeden samolot. Od razu uderzyło mnie piękno krajobrazu. Tak pięknie jest tylko na Bałkanach. Czar prysł kiedy zobaczyliśmy kolejkę do odprawy paszportowej, która odbywała się przed wejściem do budynku lotniska. Szybko też przypomnieliśmy sobie prawa panujące w PRL. Bośniacy bardzo szybko zepchnęli nas na brzeg kolejki tak, że do okienek podeszliśmy jako jedni z ostatnich. Patrząc na prowizoryczną taśmę bagażową dziękowałam w duchu, że nie zabraliśmy walizki. Po wyjściu z odprawy paszportowej przeżyliśmy lekki szok. Hala to był taki supermarket. Za to przy okienku wypożyczalni samochodów stwierdziliśmy, że fajnie jest podróżować do mało popularnych krajów i jeszcze mniej popularnych miast w tych krajach – bo nie stoi się w gigantycznej kolejce.
Naszym pierwszym celem było zrobienie zakupów i zjedzenie czegoś dobrego. Trafiliśmy do fastfoodowej restauracji w której jedzenie nie było górnych lotów, ale byliśmy głodni, więc wsuwaliśmy aż nam się uszy trzęsły.
Zaraz potem ruszyliśmy w trasę do Visegradu do którego mieliśmy spory kawałek i to przez ciężki teren. Już przed wyjazdem odkryłam, że ten Visegrad to nie jest ten z wielkim zamkiem o którym myślałam (ten jest na Węgrzech). Nic nie wspomniałam o tym Panu B. zwłaszcza kiedy zobaczyłam jaką trasę musieliśmy przebyć żeby dostać się do miasteczka.
Na szczęście miasteczko okazało się być całkiem ciekawe.
Jest w nim stary most i ciekawostka czyli Andrićgrad – miasto/pamiątka dla Ivo Andrić. Miasteczko wybudowano w 2011 roku za kilkadziesiąt tysięcy euro i wygląda trochę dziwnie. Jest takie…sterylne.
Od naszego gospodarza w Visegradzie dowiedzieliśmy się, że w górach bośniackich są obozy w których szkoli się przyszłych wojowników IS, a wszystko finansują władze Kataru. Powiedział nam, że w Sarajewie zobaczymy inwestycje katarskie które mają na celu jedno – przeciągnąć Bośniaków na stronę radykalnego islamu.
Do Sarajewa dotarliśmy tak, że mieliśmy praktycznie cały dzień na zwiedzanie.
Pierwsze co musieliśmy zobaczyć to miejsce zamachu na księcia Ferdynanda. Szczerze mówiąc byłam trochę zawiedziona. Ogólnie rzecz biorąc spodziewałam się czegoś większego po Sarajewie. Chyba zapomniałam, że kiedyś główne skrzypce grał Belgrad i to on był najbardziej rozbudowywany. Co nie oznacza, że mi się nie podobało.
Było super zwłaszcza, że natrafiliśmy na miejskie targowisko na którym można było kupić rakiję własnej roboty. Niespodziewanie, ponieważ polscy turyści zaglądają raczej wyłącznie do Mostaru i Medjugorie usłyszeliśmy język polski i to nie byle z jakich ust, bo z ust żołnierzy. Oczywiście zaraz do nich zagadaliśmy.
Żołnierze byli przesympatyczni. Jeden z nich dał nam wizytówkę i powiedział, że gdybyśmy potrzebowali pomocy to mamy dzwonić. Te słowa ponownie zasiały w mojej głowie lekki niepokój. Żołnierze wypytali nas również o trasę i jeden zażartował, że w Jajcach do których mieliśmy jechać obcinają jajce i zaczął się śmiać. Trochę nie wiedzieliśmy o co mu chodzi, ale w Jajcach zrozumieliśmy jego żarcik.
W Sarajewie niestety nie udało nam się zobaczyć dwóch muzeów które w zasadzie mieliśmy w planie, ale postanowiliśmy, że jeszcze wrócimy.
Z Sarajewa ruszyliśmy na południe po drodze mijając w Jablanicy miejsce sporej bitwy z czasów drugiej wojny światowej.
Naszym kolejnym celem był słynny Mostar. Faktycznie most i Stare Miasto robią wrażenie, ale to co jest z tyłu… W Mostarze wciąż widać zniszczenia wojenne.
Z Mostaru ruszyliśmy nad morze czyli do Neum. Jeżeli myślałam, że odcinek z Tuzli do Visegradu był hardcorowy to dopiero na trasie do Neum zobaczyłam co to jest hardcore. Fakt jechaliśmy niesamowicie malowniczą trasą na skraju rezerwatu Hutovskie błota, ale nie zmieniało to faktu, że przez cały podjazd do góry modliłam się żeby nie jechała z góry żadna ciężarówka. Wjechaliśmy na szczyt skąd już zaczynał się delikatny zjazd w dół do Neum i wtedy Pan B. uświadomił mnie, że musimy wracać tą samą trasą. Jest jeszcze jedna trasa, ale trzeba przekroczyć granicę z Chorwacją, a my nie wiedzieliśmy czy Chorwaci nas nie zawrócą z naszym wypożyczonym w Bośni samochodem.
Do Neum dojechaliśmy późno. Z naszych planów kąpielowych praktycznie nic nie wyszło ponieważ następnego dnia mieliśmy do pokonania spory odcinek drogi.
Do Travnika dojechaliśmy w miarę szybko tak, że znalazł się czas i na zwiedzanie i na zjedzenie pysznej kolacji w knajpce. Travnik to takie miasteczko zagubione w czasie.
Zagubione w czasie ale…to w Travniku była lady Di i to w kawiarni nad którą my spaliśmy. Tak nawiasem bardzo fajny nocleg, chociaż z zewnątrz nie wyglądał za dobrze.
Z Travnika ruszyliśmy do Banja Luka. To miasto nie rzuciło nas na kolana, ale w sumie też nie zobaczyliśmy wszystkiego ponieważ spieszyliśmy się do Doboju w którym mieliśmy kolejny nocleg.
W Doboju mieliśmy zarezerwowany nocleg w motelu. Pół miasta zjeździliśmy zanim go znaleźliśmy i był to…jeden z najgorszych naszych noclegów. Dostaliśmy pokój bez okna. Fakt, to był bardzo nowoczesny motel. Pokój nowiutki, czysty, ale co z tego jak cały motel był przesiąknięty dymem papierosowym. Na dole gdzie była recepcja i sklep stacji benzynowej był też lokal w którym wolno było palić. I tak siedziało tam kilku panów i paliło jak smoki, a cały dym leciał do góry – tam gdzie były pokoje motelowe. My jak te sieroty zamiast zapytać czy możemy zmienić pokój na taki co ma okno siedzieliśmy w zaduchu i cierpieliśmy. Całe szczęście, że w Doboju znaleźliśmy restaurację z genialnym jedzeniem i trochę nam to poprawiło humory.
Z Doboja ruszyliśmy już prosto do Tuzli w której kończyliśmy swoją podróż. Wylądowaliśmy dosyć prędko – nawet za prędko ponieważ właścicielka mieszkania które wynajęliśmy mogła przyjechać za kilka godzin. Za to przyjechał sprzedawca walizek. Taa bo w Bośni mieliśmy problem żeby znaleźć zwykłą walizkę na kółkach – zwykłą tzn. w rozsądnej cenie. Jeżeli coś znaleźliśmy to było w tak kosmicznej cenie, że lepiej nie mówić. Poszukaliśmy, więc na portalu dla sprzedających i znaleźliśmy fajną walizkę, którą facet przywiózł nam na skuterku pod dom w którym spaliśmy. Dalszy ciąg dnia to były zakupy (Bośniacy mają genialne nalewki owocowe) i pakowanie. Podarowaliśmy sobie spacer po Tuzli, ale za to wybraliśmy się do knajpki w której trafiliśmy na jakąś imprezę rodzinną. Wyglądało to na jakieś „Złote gody” czy coś w tym stylu. Mieliśmy okazję przyjrzeć się jak się bawią Bośniacy, a bawili się tak, że aż szczęki zbieraliśmy z podłogi. Fascynujące było widzieć jak wystrojeni Bośniacy tańczą swoje ludowe tańce. A tańczyli wszyscy i starzy i młodzi.
Szczerze mówiąc myślałam, że Bośnia jest dosyć ubogim w atrakcje turystyczne krajem. Robiąc trasę zmieniłam zdanie – musimy jeszcze ze dwa razy tam pojechać żeby móc powiedzieć, że widzieliśmy większość. Nas zachwyciły piękne wodospady, których w BiH jest całe mnóstwo.
Ja „umarłam” ze szczęścia zwiedzając twierdze, które w dużej części są bardzo zniszczone, a ich zabezpieczenia dla zwiedzających są mocno dyskusyjne.
A co z minami? Są i widzieliśmy kilka razy tabliczki z czaszką informujące o niebezpieczeństwie. Było to głównie w terenach górzystych. BiH zaskoczyło nas bardzo pozytywnie. Nie tylko pięknymi widokami, fantastycznymi atrakcjami turystycznymi w których najczęściej można było spotkać szkolne wycieczki młodych Bośniaków albo Serbów, ale też pysznym jedzeniem, cenami które udźwignie polski portfel, sympatycznymi ludźmi (którzy ostrzegają żeby nie stawiać auta pod domem który grozi zawaleniem chociaż nie jest oznakowany) i klimatem którego już coraz mniej w naszym świecie.