Niemcy

Wyprawa do Niemiec południowych.

Wypad do rodziny w Niemczech był totalnie spontalnicznym wypadem. Na ten rok już i tak mielismy sporo zaplanowanych wypraw, bo Maroko, Belgrad, Bośnia i na koniec sierpnia Kluż-Napoka. No tak, ale czasami życie weryfikuje plany…

Na początku lipca zrobiłam test ciążowy i…taadaam udało się. Od razu pojawiła się myśl czy uda nam się za prawie dwa miesiące pojechać do Rumunii. Z mety pojawiła się też druga myśl dotycząca punktów na bilety które musieliśmy wykorzystać do końca tego roku. Kolejna myśl była taka, że przez jakiś czas będziemy uziemieni. To nas skłoniło do podjęcia trochę szalonej decyzcji jaką był zakup biletów do Monachium i Lizbony. 

Monachium wybraliśmy dlatego, że w Niemczech mamy dwóch wujków. Jeden mieszka bardziej na północy, a drugi na południu. Na północy już byliśmy, więc postanowiliśmy skorzystać z zaproszenia drugiego wujka i odwiedzić go póki jeszcze nie mamy małego ogonka.

Przez miesiąc do wylotu czułam się cały czas dobrze, więc bez komplikacji wylądowaliśmy na wielkim lotnisku w Monachium. Mieliśmy oczywiście cały plan wyprawy. Podobnie jak poprzednim razem nie chcieliśmy zbyt długo siedzieć rodzinie na karku, ale też jednocześnie chcieliśmy jak najwięcej zobaczyć.

Na naszej liście do zaliczenia był pałac Linderhoff, który w rzeczywistości okazał się być piękniejszy niż na zdjęciach.

Dalej było miasteczko Oberammergau słynnego z pięknych domów i tego, że jest tu wystawiana „Pasja”. Szczerze mówiąc po domach mijanych w drodze do tego miasteczka te w Oberammergau już nie zrobiły na mnie takiego wrażenia.

Pierwszy nocleg wypadł nam w bawarskiej wiosce. Dziura zabita dechami, ale dzięki temu mogliśmy zjeść kolację w miejscowej knajpie z lokalsami. To zawsze oznacza jedno – podglądanie, co jedzą, robią i jak się zachowują. Coś czego w ściśle turystycznych miejscach się nie uświadczy.

Głównym celem naszej wyprawy zamek Neuschwanstein. To architektoniczne cudo było od zawsze moim marzeniem. Niestety jest to miejsce pożarte przez azjatyckich turystów. Gdzie się nie stanie tam jakiś skośnooki wchodzi w kadr. Do mostku z którego rozciąga się słynny widok jest długa kolejka, a na samym mostku walka o miejsce. Tak walka, ponieważ Azjaci nie chcą się przesuwać, bo muszą zrobić milion zdjęć samego zamku, a potem kolejne milion selfiaków. Strażnik który ma koordynować ruchem kompletnie nie radzi sobie z tłumem. Szczerze mówiąc w pewnej chwili miałam ochotę wypchnąć za barierkę kilka takich osób. Ta wyprawa bardzo zmieniła moje zdanie o azjatyckich turystach.

Dalej pomknęliśmy na Jezioro Bodeńskie. Tutaj najpierw zawitaliśmy do Lindau, a następnie do Friedrichshafen w którym naszym celem było Zeppelin Museum. O muzeum już pisałam, więc nie będę się powtarzać. Powiem tylko, że jest to jedno z najlepszych muzeów jakie widziałam. Po Friedrichshafen pojechaliśmy już prosto do wujka pod Stuttgart.

Wujkowie z południa lubią podróżować, więc od razu wiedzieliśmy, że weekend będzie intensywny. Pierwszego dnia ułożyliśmy swoją trasę, a następnego mieliśmy jechać na zorganizowaną wycieczkę z biura turystycznego o której już też mogliście przeczytać.

Nasza wyprawa w czwórkę zaczęła się od Schaffhausen w Szwajcarii. Nie planowaliśmy wyjazdu do Szwajcarii, ale wujkowie namówili nas na objazd Jeziora Bodeńskiego i w ten sposób wylądowaliśmy w Szwajcarii. Wodospad w Schaffhausen jakiegoś spektakularnego wrażenia na mnie nie zrobił, ale bajkowe Stein am Rhein już tak. Czułam się tam jak w jednej z baśni braci Grimm. 

Wyprawę skończyliśmy na Konstancji, która mnie rozczarowała. To chyba najbrzydsze miasto ze wszystkich leżących nad Jeziorem Bodeńskim. Jego brzydotę pogłębiały obleśne spojrzenia panów którzy podają się za samotnie przybywające dzieci. 

Następny dzień przeznaczyliśmy na Stuttgart, który nas kompletnie rozczarował. 

Na szczęście Tybinga wynagrodziła wszystko. Przepiękne miasteczko do którego chciałabym jeszcze wrócić.

To był nasz ostatni dzień u wujków. Następnego wyruszyliśmy w kierunku Augsburga w którym mieliśmy nocleg. Po drodze zwiedziliśmy Ulm w którym koniecznie trzeba zobaczyć piękną katedrę.  

W Augsburgu przywitały nas wiece partii politycznych. Zawsze myślałam, że to partie prawicowe są agresywne. W Augsburgu zobaczyłam co potrafią robić lewicowe bojówki. Bardzo szybko oddaliliśmy się od trasy przejścia partii. Baliśmy się, że zacznie się jakaś bijatyka. 

Tak poza tym to Augsburg bardzo nam się podobał.

Ostatni dzień i noc spędziliśmy w Monachium. Pierwszym punktem programu była wizyta w studiu filmowym Bavaria. To tutaj nakręcono Das Boot i Niekończącą się historię. 

Jeżeli myślicie, że na tej wycieczce nie obyło się od tradycyjnej wtopy to się mylicie. Właściwie cała wycieczka szła jak po maśle. Nie obraziłam się ani razu o nic, nie mieliśmy niebezpiecznej sytuacji ani jakieś dziwnej czyli, że zrobiłam coś głupiego i ogólnie było wszystko ok. Do czasu wizyty w miasteczku filmowym. Nie mieliśmy za bardzo czasu na czekanie na grupę z angielskim przewodnikiem, a że oboje uczyliśmy się niemieckiego (Pan B. dłużej), więc dołączyliśmy do grupy niemieckojęzycznej. Ja i tak jak zwykle skupiłam się na oglądaniu i robieniu zdjęć. Druga sprawa to wiele z filmów nie kojarzyliśmy (były to filmy głównie produkowane na rynek niemiecki), więc nie trzeba się było skupiać na tym o czym opowiada przewodniczka. No chyba, że mówiła o samym przemyśle filmowym. Zawsze też snułam się na końcu grupy żeby zrobić zdjęcia bez ludzi. W jednym z pomieszczeń do którego ja weszłam jako ostatnia przewodniczka coś powiedziała i zrobiła się totalna cisza. Podniosłam wzrok znad aparatu i widzę, a tu wszyscy łącznie z przewodniczką patrzą na mnie. A ja nie wiem o co chodzi. Wystaczyło mi spojrzenie na śmiejącego się w kułak Pana B., że coś jest nie tak i jest to związane z moją osobą. Poczułam się jak uczennica w szkole podstawowej, która stoi przed całą klasą i nie wie o co chodzi. Przewodniczka chyba zrozumiała, że ja nie jestem Niemką i zapytała mnie po angielsku czy jestem ostatnia z grupy. Zaraz potem przemaglowała nas dlaczego nie jesteśmy w grupie z angielskim. Oczywiście potem się z tego śmieliśmy. Pan B. mi powiedział, że musiałabym zobaczyć swoją minę. 

Jeżeli chodzi o Monachium…czułam się w nim tak jakbym była w Arabii Saudyjskiej. W Szwecji nie widziałam tylu kobiet w hidżabie co w Monachium na głównym deptaku. Cieszyłam się, że miałam zakryty dekolt i ramiona, bo tutaj to dopiero siedzieli panowie którzy taksowali obleśnymi spojrzeniami kobiety i bardzo mi się to nie podobało…