Gdańsk,  Podróże

Wyprowadzka do Szwecji.

W końcu nastał ten wielki dzień. O tym, że przeprowadzę się do Szwecji wiedziałam już rok temu ale nie wiedziałam kiedy to konkretnie się stanie. Najpierw był termin na koniec roku. Następnie na początek kwietnia. Kolejny – koniec lipca i nagle praktycznie z dnia na dzień dowiedziałam się, że mam wypowiedzieć umowę o pracę i zacząć się pakować bo 15 sierpnia wyruszam za morze. Dlaczego termin mojego wyjazdu tak się przesuwał? Oooo to długa historia z wredną bohaterką której poświęcę osobny wpis!

Nawet sobie nie wyobrażacie jaką satysfakcję przyniosło mi wręczenie wypowiedzenia i świadomość, że nie będę już musiała oglądać głupiej paszczy mojej koleżanki z pokoju. Czas do wyjazdu minął mi bardzo szybko na pakowaniu i zastanawianiu się czy samochód Pana B. to wszystko zmieści.Na szczęście zmieścił. Nie wiem jak to się stało, ale Toyota to magiczny samochód który rozciąga się w nieskończoność. Generalnie byłam przygotowana na to, że będę musiała coś zostawić i już w myślach kalkulowałam które książki mogę zostawić a bez których nie mogę żyć. Do wyjazdu nie zdawałam sobie sprawy, że mam tyle książek! Tak, nie ciuchów ale książek…no i jeszcze trochę płyt cd. No ale to nie moja wina, że musiałam przed wyjazdem wykupić  wszystkie podręczniki do nauki języka szwedzkiego, a i coś do powtórki angielskiego wpadło do koszyka. Kurczę co ja na to poradzę, że kocham książki. Na szczęście wszystko się zmieściło chociaż samochód trochę opadł a ja dostałam kolejnej wizji, że nie wpuszczą nas na prom (nie wiem skąd ale sobie ubzdurałam, że auto przejeżdża przez jakąś wagę i jak jest za ciężkie to go nie wpuszczają, więc już miałam wizję, że moje kartony zostają na nabrzeżu) ale wpuścili i było ok.

Sam wyjazd to tak naprawdę jeden wielki ryk – tak średnio co godzinę. Udało mi się nie ryknąć przy pożegnaniu z Mamą (Mama wciąż jeszcze nie dowierzała, że to już) ale już na Armii Krajowej (5 minut od domu) ryknęłam, potem był ryk przy wjeździe na prom, ryk na promie przy wypływaniu z portu i od dalszych ryków uratowała mnie moja korepetytorka szwedzkiego Ola. Bo Ola, która oprócz tego, że uczy szwedzkiego, pracuje też jako przewodnik na wycieczkach organizowanych przez StenaLine i akurat wypływała w rejs tym samym promem co ja i Pan B.! Super rozstanie z krajem. Dzięki Oli zaliczyliśmy naszą pierwszą dyskotekę szczegół, że dla dzieci – było fajnie.

A prom jak prom. Trochę już przerdzewiały, w sklepie ceny bez rewelacji i z małym wyborem win. Za to pełno ludzi(głównie Szwedów bo dla nich tanio)i jakiegoś drogiego badziewia. Mnie to się wszystko kojarzyło z latami 80/90. Nasza kabina była w miarę (jakby luksusowa bo z widokiem na morze) ale z mikroskopijną łazienką i niestety słuchać było silnik, a ja osobiście odczuwałam lekkie kołysanie co nie było dla mnie komfortowe bo nie lubię pływać.

Do tego wszystkiego nie byłabym sobą gdybym nie odstawiła nocnego show. Nie moi mili, nie będzie pikantnych szczegółów ani historii o opieprzaniu ludzi za to, że łażą w kółko pod drzwiami i wrzeszczą. Show polegało na tym, że w nocy wydawało mi się, że nie jestem w swojej kajucie i chciałam z niej wyjść i szukać tej swojej kajuty. Tak, lunatykowałam, ale na szczęście zdążyłam się przebudzić przed wyskoczeniem na korytarz na golasa. To by Szwedzi mieli radochę. 

no a rano to już była Szwecja.

p.s.dziękuję wszystkim za słowa otuchy, za pożegnania i prezenty.