Albania

Albania – wyprawa w nieznane.

Albania…tajemniczy kraj, który za pierwszym razem wywarł na mnie, mówiąc krótko, średnie wrażenie. Z drugiej strony widziałam tylko niewielki ułamek tego kraju i po tylu podróżach w różne miejsca doskonale wiem, że czasami jedna czy dwie rzeczy mogą przekłamać cały obraz danego miejsca. W każdym razie ta Albania gdzieś tam była na naszej liście (Pan B. nigdy nie był w Albanii), ale nie spodziewaliśmy się, że to będzie już teraz. A dlaczego właśnie teraz? Po pierwsze pewne linie lotnicze postanowiły otworzyć ten kierunek ze Sztokholmu. Po drugie Albania ma bardzo łagodne wymagania jeżeli chodzi o pandemię. Po trzecie to nasze ukochane Bałkany z pysznym jedzeniem, sympatycznymi ludźmi i klimatem dawnych lat, którego już nawet w Polsce ciężko znaleźć.

Jechaliśmy z pewną niepewnością, co zastaniemy w tym mało znanym kraju, tym bardziej że przed podróżą odbyłam rozmowę z kimś, kto mieszka na stałe w Albanii. Usłyszałam, że oni tam w Albanii wcale nie są zadowoleni z tego, że teraz pół Europy przywiezie im Covid. Yyy to mówi osoba pracująca turystyce? Yyy to z czego będziecie żyć? Albania swego czasu mocno postawiła na turystykę. Nie mając dobrze rozwiniętego przemysłu i będąc ogromnym importerem prawie wszystkiego z innych krajów europejskich, z uciekającymi młodymi ludźmi, którzy uważają swój kraj za totalnie przegrany, ktoś mi daje do zrozumienia, że mam nie przyjeżdżać?

W Albanii wylądowaliśmy wieczorem i dopiero na drugi dzień zobaczyliśmy zaplecze Tirany w pełnej krasie. Ja byłam zszokowana, że nie ma tej strasznej autostrady, którą jechałam kilka lat temu. Pan B. był zszokowany stylem jazdy Albańczyków. Na szczęście krótko, bo zaraz sobie przypomniał styl marokański. Coś, co nas obydwoje zdziwiło, to to, że do centrum handlowego należało wejść przez specjalną bramkę z termometrem i w maseczce na twarzy. Dwa metry dalej już nikt nie nosił maseczki.

Ku mojemu rozczarowaniu nie zwiedziliśmy nawet 1/3 Albanii. Niestety ukształtowanie terenu i brak porządnych autostrad sprawia, że podróż z jednego punktu do drugiego zabiera sporo czasu. Wybraliśmy tę część Albanii, w której jeszcze nie byłam, czyli południowy zachód. Pierwszy przystanek, czyli Berat od razu nas oczarował.

Jakby nie było, Albanii nie przejedzie się prędko. Berat liznęliśmy z myślą, że może tu kiedyś wrócimy.

Kolejne zaskoczenie to świetnie zachowany park archeologiczny Apolonia. Niesamowite miejsce, w którym byliśmy jednymi z nielicznych zwiedzających. Nie było to rzymskie Forum Romanum, ale…móc chłonąć atmosferę takiego miejsca bez szumu ludzkich głosów to coś bezcennego.

Za to zachwalana Vlora trochę nas rozczarowała. Niby blisko do plaży, ale nawet w Albanii w maju jest nad morzem trochę chłodno. Portowe miasta zawsze rządzą się innymi prawami i z reguły są brzydkie. Za to we Vlorze jadłam najlepszą pizzę w życiu. Nawet w Rzymie takiej nie jadłam.

Do tego codziennie wysłuchiwaliśmy z dołu mądrych rozmów Polaka przy stole pt. czy już wypada otworzyć wino. Śmieję się oczywiście, bo my się zrewanżowaliśmy wieczornymi płaczami Małej i śmiesznie było posłuchać rozmów, z których ktoś by mógł wywnioskować, że Polacy to tylko chleją od rana. Nie, to nie było patologiczne towarzystwo.

We Vlorze nastawiłam się na monastyr położony na wyspie, do której prowadzi kładka. To miało być super klimatyczne miejsce. Klimatyczne to ono było kiedyś. W czasach gdy kładka była wąska. Niestety jej tragiczny stan zmusił to wybudowania nowego pomostu. Szeroki pomost stał się miejscem ślubnych sesji zdjęciowych. Maj to również na Bałkanach okres wycieczek szkolnych. Tak więc nie dość, że tak wiało, że prawie zdmuchiwało z kładki, to jeszcze trzeba było dzielić się tym miejscem z młodzieżą, która i tak miała je w czterech literach.

Z Vlory popędziliśmy do Sarandy ekhm oczywiście w przenośni, bo trasa, która prowadzi do albańskiego odpowiednika Sopotu, jest mówiąc krótko, hardcorowa. Teraz i tak jest nieźle, ale kilka lat temu jadąc to trasą, mijające się samochody musiały się „przytulać” do ściany skalnej, tak żeby się minąć. Z Sarandy pruliśmy do naszego przedostatniego noclegu w Gjirokastёr zbaczając nieco do drugiego dużego parku archeologicznego – Butryntu. To chyba była nasza najdziwniejsza część wyprawy. Najpierw rzucił mi się w oczy stojący na murze teatru facet ubrany na czarno w ciemnych okularach. Było mnóstwo zwiedzających, więc pomyślałam, że to jakiś turysta albański, który trochę zmarudził, bo ruszył dopiero po nas. Nawet pomyślałam, że cham, bo nie pomógł mi z wózkiem, a Albańczycy ogólnie są bardzo szarmancy i naprawdę sami z siebie pomagają. Koleś nas wyprzedził i poszedł do przodu. Widziałam go potem przed nami, ale wkrótce się zgubiliśmy, bo ten park nie za bardzo był przystosowany do zwiedzania z wózkiem. W sumie to założyliśmy, że w jednym miejscu będzie nam ciężko wspiąć się z wózkiem, więc poszliśmy dalej ignorując wracającą tą drogą grupę młodzieży. Droga szybko zamieniła się w ścieżkę, która robiła się coraz bardziej zarośnięta, aż doszliśmy do miejsca, w którym znajdował się mur i wyszło na to, że trzeba skręcić i wspiąć się do góry czymś, co kiedyś było schodami. Tak więc zamiast wejść po normalnych schodach dźwigaliśmy wózek z Małą po jakieś ścieżce z ułamanymi schodami, jednocześnie przedzierając się przez krzaki, w myślach licząc kleszcze, które na bank tam siedziały i tylko z radości podskakiwały na nasz widok. Jak myślicie, kogo zobaczyliśmy na samej górze w twierdzy, w której znajdowało się muzeum? Pana w okularach, który widząc, że schodzimy z wózkiem na dół do części muzealnej, podszedł do nas i po angielsku powiedział, że tu jest bezpiecznie i możemy zostawić wózek. I tu mi zaczęło coś śmierdzieć. Po wyjściu za bramę ponownie zobaczyłam kolesia w ciemnych okularach siedzącego przy bramie i rozmawiającego z przewodnikami. Najwyraźniej to był cichociemny pilnowacz, a my znaleźliśmy się pod jego specjalnym nadzorem. Jestem pewna, że nas w pewnym momencie (przedzieranie się przez chaszcze) zgubił.

Ostatniej hardcorowej atrakcji w Butryncie postanowiliśmy sobie podarować. Było nią przepłynięcie na drugi brzeg promem, który wyglądał, jakby się miał zaraz rozlecieć. W dawnych czasach sprzed Frejki pewnie byśmy się zdecydowali na taką przygodę.

Dalej już było Gjirokastёr na które pół dnia to stanowczo zbyt mało i na koniec znowu Tirana w której niespodziewanie przydała mi się znajomość łaciny. Nie chwalę się nigdy znajomością języków, bo nie mam do nich głowy, ale…łacina jest matką wielu języków i jak się okazuje, warto było cisnąć na studiach (uczyła mnie żona wokalisty znanego zespołu z Gdańska), bo coś mi w głowie zostało. A tak się złożyło, że Pani w hotelu ani w ząb angielskiego, a albański wiadomo, totalnie niezrozumiały. Pani za to znała włoski, tak więc piąte przez dziesiąte coś tam zrozumiałam. Z tego co wiem, to wśród starszej generacji właśnie łatwiej dogadać się po włosku niż po angielsku.

A Tirana…zmieniła się od mojego ostatniego pobytu. Plac ze słynną mozaiką został zamknięty dla ruchu kołowego, piramida Envera została otoczona płotem i jest niedostępna, ponieważ mają ją w coś tam przebudować. To, co mnie uderzyło, to straszny zwrot w kierunku Zachodu i odwrócenie się od swoich tradycji (chodzi mi o jedzenie i picie). Podczas naszej podróży tylko w Tiranie znaleźliśmy małą kafejkę, w której serwowano tradycyjną kawę z tygielka. W Bośni takich miejsc było całe mnóstwo. Nie widziałam również zbyt wielu kobiet w chustach, a Albania jest krajem muzułmańskim. W każdym razie Albanię pokochaliśmy i mamy nadzieję, że uda nam się jeszcze nie raz do niej wrócić, bo tydzień to zbyt mało, żeby napisać, że zna się ten kraj na wylot.