Chorwacja,  Podróże

Chorwacja po raz trzeci, drugi i pierwszy.

Chorwacja po raz trzeci dla mnie, po raz drugi dla Pana B. i po raz pierwszy dla Frejki i jeszcze ostatniego słowa nie powiedzieliśmy.

Zacznę od tego, że w Chorwacji stwierdziłam, że mieliśmy chyba sporo szczęścia, że przez tyle lat ani razu nie przydarzyły nam się problemy z noclegiem i przez te pięć lat Freja ani razu nam nie zachorowała podczas podróży. Niestety kiedyś musi być ten pierwszy raz i właśnie w Chorwacji dopadł nas podwójny pech, bo z jednej strony przeziębienie Małej, a z drugiej wystawienie do wiatru przez właścicielkę mieszkania, w którym mieliśmy nocować.

Ale od początku! Tej Chorwacji to w sumie nie planowaliśmy. Do tego miesiąc przed wyjazdem okazało się, że może mocno nadszarpnąć nasz budżet i nawet bliska byłam tego, żeby wszystko odwołać. Z drugiej strony zapłacone bilety lotnicze i to nietanie i Chorwacja, w której nie byliśmy kilka dobrych lat, a którą uwielbiamy. Skończyło się więc na tym, że uzgodniliśmy, że to będzie bardzo niskobudżetowy wyjazd, czyli zero stołowania się w knajpach, w których jak wiadomo, nie jest tanio. Robimy to co w Madrycie, czyli jak coś, to robimy jedzenie sami. Z noclegami nigdy nie szalejemy, bo po co wydawać fortunę na coś, w czym tylko się śpi.

Tym razem polecieliśmy do Splitu. Poprzednim razem lecieliśmy do Dubrownika i na Split rzuciliśmy tylko jednym spojrzeniem. W sumie chciałam się skupić tym razem na Splicie i może popłynąć na Hvar albo Korculę, ale Pan B. zaczął kusić Dubrownikiem. Niedaleko Dubrownika jest miejsce, które zawsze chciałam strasznie zobaczyć, więc…zabukowaliśmy trzy noclegi w Dubrowniku, a resztę w Trogirze i Splicie.

Przez pierwsze dni było ok, ale trzeciego dnia w trakcie podróży do Dubrownika zaczął się nasz pech. Najpierw Freja zaczęła popłakiwać, potem była gorączka i praktycznie całą drogę przespała. Na szczęście uprzedzając oburzenie, że jak to z chorym dzieckiem tak podróżować, napiszę, że na drugi dzień już było lepiej, a po trzech prawie po przeziębieniu. Niestety przy okazji dowiedziałam się, że leki w Chorwacji są prawie w takich cenach jak w Szwecji. Za to wybór jak w Polsce. Dojechaliśmy do Dubrownika późnym popołudniem i nastąpił pierwszy zgrzyt drugiego pecha. Okazało się, że mamy mieszkać w slamsowatym wieżowcu, pod którym można pomarzyć sobie o miejscu parkingowym. Zgrzyt drugi nastąpił kiedy kobieta, u której mieliśmy mieszkać, nie odbierała telefonu. Zgrzyt trzeci, kiedy czekając na jakiś znak życia od baby, wylądowaliśmy w niby kultowym barze z cevapcici, za które zapłaciliśmy kupę kasy, a które okazały się gumowymi kiełbaskami. Na szczęście przy bookowaniu noclegu skorzystaliśmy z pewnego portalu, który przejął od nas pałeczkę próby skontaktowania się z wynajmującą. Niestety trochę czasu potrwało, zanim dowiedzieliśmy się, że będziemy spać w innym miejscu. Za to dostaliśmy nocleg o wyższym standardzie, z własnym parkingiem, ale za to z mrówkami. Na szczęście nie sprowadziliśmy ich ze sobą do domu, a nocleg u cudownej Chorwatki, z którą szło się dogadać po naszemu, był jednym z najlepszych w Chorwacji.

Spaliśmy tam trzy noce i pierwszego dnia ruszyliśmy prosto do Dubrownika, który zaskoczył nas strasznymi tłumami.

To była połowa października, a tłum taki jak w sierpniu. A może w sierpniu w Dubrowniku jest jeszcze więcej ludzi?

Za to Mała szczęśliwa, bo Dubrownik to kocie miasto i było mnóstwo chętnych na darmowe jedzenie.

A kolejny dzień to spełnienie moich marzeń, czyli Kupari, opuszczony ośrodek wypoczynkowy. Niesamowite miejsce czekające na inwestora. Zasługujące na osobny tekst. A dla mnie chwila dla siebie, bo sama mogłam pobiegać po terenie (nie odważyłam się wchodzić do środka budynków i na tarasy).

A potem już powoli w kierunku Splitu. Po drodze jeszcze Wielki Ston z niesamowitym murem, na który z Małą nie odważyliśmy się wejść. Zapisaliśmy na potem.

A w Splicie najfajniejszy, klimatyczny nocleg i żal, że to już koniec i że tylko jedną noc zarezerwowaliśmy. I tak jak kiedyś stwierdziłam, że Split nie powala, tak teraz Dubrownik już nie miał takiego czaru, a Split zaczarował tak, że chcemy wrócić. Tylko te tłumy…

I znowu były łzy w oczach, że wracamy do Szwecji. Ech ja to chyba w innym życiu mieszkałam na Bałkanach.

A jak był z postanowieniem niejedzenia w knajpach? Całkiem nieźle, bo już z poprzedniego pobytu wiedzieliśmy, że Chorwacji mają genialną pizzę sprzedawaną na kawałki w maleńkich piekarniach. Odkryliśmy, że pod Kauflandem w food truck można zjeść genialne cevapcici w super cenie. Super opcją, którą wynaleźliśmy już we Włoszech, był garmaż w dużych marketach. Dzięki temu mogliśmy spróbować prawdziwego, domowego chorwackiego jedzenia. W sumie tylko dwa razy byliśmy w barze i w tym dubrownickim pluliśmy sobie w brodę, bo zapłaciliśmy górę pieniędzy za jakieś gumowate mięso. Dla mnie szczytem szczęścia było odkrycie chorwackich flaków w puszce. Do tego chorwackie wędliny, kajmak, oliwki i wcale nie żałowaliśmy, że nie siedzimy w restauracji, połykając gorący posiłek, bo Mała jak to Mała nie potrafi usiedzieć 5 minut na tyłku.

Aaa przed wyjazdem przeczytałam książkę o Chorwacji i…wszędzie widziałam biało-czerwoną kratownicę.

A tak przy okazji to nieźli z nich fani piłki nożnej.