Rumunia

Druga wycieczka po Rumunii czyli o podróży z alkoholikiem.

Nie wiem dlaczego wykupiliśmy tę wycieczkę – chyba dlatego żeby spędzić siedem dni z naszym zaprzyjaźnionym przewodnikiem. Kupiliśmy wycieczkę i dwa tygodnie przed wyjazdem okazało się, że z powodu cięć biura podróży nasz ukochany przewodnik zmienił wycieczkę. Taaa bo biuro stwierdziło, że nie potrzebujemy przewodnika na czas pobytu w kurorcie wypoczynkowym a po pobliskim mieście może oprowadzić pilot do którego to tak naprawdę nie należy. Byliśmy bardzo zawiedzeni tym faktem aczkolwiek istniała szansa, że spotkamy się podczas noclegu w tym samym hotelu. Taaa widzieliśmy się – machając do przejeżdżającego w autobusie Tomasza. A gdybyśmy wiedzieli to chociaż byśmy kupili wycieczkę z przelotem samolotowym i nie tłuklibyśmy się autobusem przez „pół świata”.

Już siadając w autobusie na swoich miejscach wiedzieliśmy, że chyba będzie hardcorowo. Po pierwsze siedzieliśmy zaraz przy wyjściu więc pamiętając o sytuacji z Odessy wiedzieliśmy, że wszystkie drogocenne rzeczy trzeba będzie tachać ze sobą. Oblukaliśmy też towarzystwo dookoła i w większości okazało się sporo starsze od nas. Przed nami siedziała para młodszych od nas ludzi. Obok siedziała singielka, która przez całą wycieczkę usiłowała przejść z nami na „Ty”. Za nami i za singielką siedziała para z nastoletnim synem. I to oni „zrobili” nam całą wycieczkę. Za nimi siedziało mniej lub bardziej rozrywkowe towarzystwo z którego wyróżniała się babcia na oko osiemdziesiątletnia i starsza para palaczy która z nikim nie gadała.

Wycieczka rozpoczęła się standardowo czyli wyjazd nad ranem, przyjazd na punkt zbiorczy, zapakowanie w autobusy. Rano zatrzymaliśmy się w Rumunii – w naszym pierwszym miejscu czyli Alba Iulia. Tutaj wsiadła do nas nasza przewodniczka. Rany jak nam się nie spodobała ta kobieta. Wszystko było dla nas, a szczególnie dla mnie na nie. Nie nie i nie bo to nie Tomasz. Nawet nie chciałam słuchać co mówi bo na pewno Tomasz wiedziałby lepiej. Nie płakaliśmy więc, że Eliza bo tak się nazywała przewodniczka jest z nami tylko tego dnia bo następnego zgarnia nas inny przewodnik. Teraz mogę powiedzieć, że żałuję że nie posłuchałam opowieści Elizy bo….Elizę poznałam prywatnie dwa lata później w Bukareszcie – ale to już inna historia.

W Alba Iulia chcieliśmy załatwić mały interesik – mianowicie chcieliśmy sobie kupić kartę do telefonu i jechać na rumuńskim numerze czyli mieć stały dostęp do internetu. Nasz pilot był zdziwiony, że chcemy się odłączyć ale zgodził się i tym sposobem obiegliśmy wszystko w kilkanaście minut (prawdobopodnie widząc przy okazji miejsca których wycieczka nie widziała) to co wycieczka zwiedzała godzinę i załatwiając sprawę karty. Od tej pory z reguły odłączaliśmy się od wycieczki a nasz pilot Roman nie miał nic przeciwko temu. To był chyba nasz najfajniejszy pilot – zaraz po Anecie z Izraela. Facet nie zawoził nas do ugadanych sklepów na zakupy pamiątek ani do restauracji. Do tego usłyszeliśmy od niego wiele fantastycznych historii z jego pilotowania w Afryce.

Po Alba Iulia mieliśmy w planie Sybin, który obiegliśmy ekspresowo i wylądowaliśmy w hotelu. A Sybin jest niesamowicie piękny i trzeba w nim spędzić przynajmniej dwa dni.

Następnego dnia wyruszyliśmy dalej. Po drodze mieliśmy do zobaczenia Cozia i Curtea de Argeș. Zanim ruszyliśmy dosiadła się do nas (wycieczki) nowa przewodniczka – Dorota. Tak jak w przypadku Elizy tak i do niej odnieśliśmy się z rezerwą – bo to przecież nie Tomek! Postanowiliśmy jednak dać szansę dziewczynie i zaczęliśmy słuchać o czym opowiada tym bardziej, że Tomek nam napisał, że jest prawie tak dobra jak on. Ona była naprawdę niezła! Prawie jak Tomasz!

Z Curtea de Argeș (spokojnie, wszystko pokażę i opiszę w odrębnym poście) ruszyliśmy a właściwie cofnęliśmy się do tamy Viddraru dam. Co prawda nie do końca było to to co chciałam zobaczyć. Chciałam zobaczyć całą Drogę Transfogaraską a my wjechaliśmy od dołu/końca/początku i tylko dojechaliśmy do tamy która robi niesamowite wrażenie ale jest tylko ukoronowaniem całej trasy. No cóż i tak mamy wrócić w te rejony więc tę trasę zaliczymy na własną rękę. W tym miejscu – tak chyba na ukojenie trzęsących się kończyn (wejście na wieżę widokową to dla osób mających lęk wysokości niemały wyczyn) dostaliśmy po kubku rumuńskiego białego wina. Mmm wina rumuńskie to jest coś. Przy okazji dowiedzieliśmy się, że Droga Transfogaraska jest bardzo kapryśna i często wycieczki muszą się cofać ponieważ np. osuwają się skały i jest nieprzejezdna. Usłyszeliśmy też historię budowy tej trasy – jak wysadzano skały nie myśląc o tym, że poniżej biwakują robotnicy. Przy budowie tej drogi zginęło mnóstwo ludzi – często bezsensownie. No cóż Słońce Karpat miał wizję i cel który chciał zrealizować za wszelką cenę. Po drodze mieliśmy okazję zobaczyć z daleka ten właściwy zamek Drakuli.

Dalej pomknęliśmy na Bukareszt. Tego dnia szybkim krokiem przeszliśmy przez centrum, które prawdę mówiąc nic nam nie powiedziało na temat tego miasta. Następnego dnia mieliśmy w planie zwiedzanie Pałacu Parlamentu i to jest coś co trzeba zobaczyć w Bukareszcie. Niestety przysknerzyliśmy i nie wykupiliśmy możliwości robienia zdjęć. Tak wiem, Polak potrafi zrobić zdjęcie nawet jak nie wolno go robić. Tutaj to nie przejdzie. Kto wykupi tę możliwość otrzymuje specjalny identyfikator. Każda grupa ma swoich „pilnowaczy”. Nie ma szans żeby ktoś po kryjomu pstryknął zdjęcie.

W Bukareszcie zrobiliśmy duży błąd. Na tej wycieczce nie wykupiliśmy obiadokolacji. Pamiętaliśmy jak się w Grecji wrobiliśmy z tą usługą i nie mieliśmy ochoty na powtórkę z rozrywki. Niestety w Bukareszcie wywieźli nas do hotelu który był na sporych peryferiach. Nie chciało nam się jechać do centrum więc zeszliśmy do hotelowej restauracji. I to był duży błąd. Jedzenie było bardzo słabe a za to mielibyśmy taksówkę w obie strony i posiłek w jakieś fajnej knajpce w centrum Bukaresztu. Ten hotel ogólnie dał się wszystkim we znaki. Nasi współtowarzysze skarżyli się na brak ciepłej wody. My mieliśmy zarwane łóżko.

W Bukareszcie pożegnaliśmy Dorotę i ruszyliśmy nad Morze Czarne. Zanim to nastąpiło udało nam się z Dorotą zintegrować. Dziewczyna wiedziała już, że to my jesteśmy znajomymi Tomasza. Przy wspólnym obiedzie wyszło, że Dorota lubi czytać opinie uczestników wycieczek i tak się zdarzyło, że przeczytała też moją – tę o Grecji. Wygadała się, że po przeczytaniu tej opinii pomyślała sobie, że nie chciałaby trafić na tę osobę. Wyobraźcie sobie jej minę kiedy przyznałam się, że to ja jestem autorką.

Nad Morzem Czarnym mieliśmy nocleg w Mamaia. Jest to bardzo znana i bardzo lansiarska miejscowość coś w rodzaju polskich Międzyzdrojów. Szczerze mówiąc słabe miejsce na dwa dni wycieczkowego wypoczynku. Tak jak w całej Rumunii ceny są całkiem albo bardzo znośne tak tutaj ceny są wywindowane tak, że bardziej opłaca się wziąć busa i ruszyć na zakupy do pobliskiej Konstancy. My tak właśnie zrobiliśmy.

Mamaia to miejscowość która żyje od maja do października. Trzeba przyznać, że plaże ma niesamowite. Morze Czarne jest czyste aczkolwiek jak dla mnie zbyt zimne. No właśnie zimno. W Mamaia spędziliśmy dwa dni z kawałkiem. Jednego dnia wypuściliśmy się do Konstancy, a drugiego dnia postanowiliśmy poleżakować. Dzień w którym maszerowaliśmy kilka kilometrów do Konstancy był bardzo upalny. Dzień w którym leżakowaliśmy…..lepiej nie mówić. Nigdy nie byliśmy na wyjeździe typu all inclusive. Nie lubimy leżeć plackiem na plaży albo nad basenem. Ten typ odpoczynku nas nudzi. No ale byliśmy zmęczeni poprzednim dniem więc postanowiliśmy zaszaleć czyli wypożyczyć sobie leżaki, kupić coś do jedzenia jednym słowem zobaczyć jak to jest. Przez godzinę było w miarę ale po godzinie zaczęło się chmurzyć i zaraz potem wiać, a następnie padać. Nie mieliśmy ze sobą bluz – kiedy wychodziliśmy był upał i pełnia słońca. Wiedzieliśmy, że jak oddamy leżaki to już na amen – a nóż widelec zaraz wyjdzie słońce i zrobi się ciepło? Z dwie godziny tak się kuliśmy pod ręcznikami. Nie przyszło nam do głowy żeby jedno z nas pobiegło po jakieś ciepłe rzeczy. Grunt, że pilnowaliśmy leżaków i w końcu wylazło słońce.

Konstanca była na moim celowniku od dawna. Właściwie to jedno miejsce było czyli przepiękny budynek kasyna. Niestety od wielu lat stoi pusty i niszczeje. Budynek stoi przy promenadzie nad samym morzem. Godzinami można siedzieć na ławce i na niego patrzeć. Do Konstancy postanowiliśmy przejść się na pieszo. Przez część Mamaia biegnie kolejka gondolowa. Niesamowita sprawa – jedzie się nad dachami hoteli. Polecam wszystkim taką przejażdżkę. Kolejka skróciła nam nieco drogę. Do Konstancy mieliśmy około 13 km z czego dwa kilometry nam odpadły dzięki kolejce. Po drodze zaliczyliśmy różne miejsca m.in. mieliśmy okazję zobaczyć metę cyganów w opuszczonym budynku, którzy swoje pranie wieszali na parkanie. Wiedzieliśmy dziwnie podpiętę kable – nie wiem czy to tak specjalnie czy ktoś się na dziko podpiął. Konstanca jest piękna ale bardzo zaniedbana.

Bo jeżeli chodzi o nasz nocleg…..Mieszkaliśmy w czymś co od ulicy wyglądało super ale dalej…..już od samego początku było coś nie tak. Totalnie nie mogliśmy się połapać w oznaczeniach korytarzy i pięter. Zanim trafiliśmy do naszego pokoju to trochę minęło czasu. Nasz pokój był całkiem fajny ale na parterze. Obok była jakaś kotłownia która nie dość, że hałasowała to jeszcze mocno kopciła. Mogliśmy pomarzyć o otwartym oknie do tego znowu trafiliśmy na zarwane łóżko tylko to, że na tym nie dało się spać. A tutaj mieliśmy spędzić trzy noce. Poszliśmy do recepcji a tam kilka osób z naszej grupy robiło aferę o to samo. Powiedzieliśmy o co chodzi i zgodziliśmy się wziąć pokój innego małżeństwa w którym coś było nie tak w łazience. Dla nas był to pryszcz – najważniejsze, że łóżko było całe i nic śmierdziało za oknem. Niestety zamienił stryjek siekierkę na kijek. Gdyby nie to, że mieliśmy klimatyzację to nie wiem jakbyśmy przetrwali noce. Dostaliśmy pokój od strony restauracji hotelowej w której do drugiej nad ranem była impreza taneczna. Nawet przy zamkniętym oknie było bardzo głośno. Miał być relaks a była katorga. Co ciekawe na drugi dzień po przyjeździe nasza wycieczka zanim wybrała się na przejażdżkę do Konstancy musiała poczekać bo….ktoś spuścił/ukradł paliwo z naszego autobusu.

Z Mamaia ruszyliśmy do Targoviste w którym oprócz zwiedzania zaliczyliśmy mały szopping.

Kolejne dwie noce spędziliśmy w górskiej miejscowości Predeal. Z tego co usłyszeliśmy to Rumuni nie lubią podróżować po swoim kraju. Najchętniej wyjeżdżają do Włoch, a u siebie albo nad morze do Mamaia albo do Predeal który można porównać do naszego Zakopanego.

Predeal był naszą bazą wypadową. Stąd ruszyliśmy na podbój Braszowa, Sinaia i zamku Bran, który na potrzeby komercyjne został ochrzczony zamkiem Drakuli. Zamek jak zamek – niesamowicie oblężony przez turystów. Za to targowisko pod nim….jest na nim wszystko, ale tutaj głównie kupuje się rumuńskie sery i nalewki. Takiej wiśniówki i borownicy nigdy nie piłam, a wszystko domowej roboty w plastikowych butelkach.

Z Predeal ruszyliśmy powoli ku Polsce zaliczając tego dnia wioskę Viscri. Miejsce niesamowite ze względu na przepiękny kościół warowny który niestety bardzo niszczeje i…założoną przez Sasów wioskę. Miejsce fajne ale wybrane z premedytacją bo tutaj był ekstra płatny obiad. Wiele osób go wykupiło ponieważ tego dnia wracaliśmy do Polski i nie było w planach obiado-kolacji. Przy tym dzień był mocno intensywny więc tak naprawdę nie było czasu na pójście do knajpki. My sobie odpuściliśmy i poszliśmy na kawę, którą oferowało jedno z domostw. Pyszna kawa z mlekiem od krowy i do tego kawałek domowego placka za jakieś śmieszne grosze. Reszta sknerowych uczestników wycieczki biegała po całej wiosce i zastanawiała się który to dom wykupił książę Karol. Koniec końca robili sobie zdjęcie przed każdym lepiej wyglądającym domostwem.

Z Viscri pojechaliśmy zobaczyć inny warowny kościół – Harman. Niestety pocałowaliśmy klamkę gdyż tego dnia zakonnicy postanowili zmienić godziny otwarcia kościoła. Dzięki temu zyskaliśmy więcej czasu na nasz ostatni punkt wycieczki czyli Sighisoara – miasto Drakuli. Jest to niesamowite miasto pełne wąskich uliczek i zakamarków. Niestety czasu na zwiedzanie było niewiele. Nie zdążyliśmy nawet nic zjeść ponieważ chcieliśmy jeszcze załatwić zakupy – żeby mieć co jeść podczas podróży do Polski. Załatwiliśmy wszystko i punktualnie pojawiliśmy się w punkcie zbiórki. Byliśmy nawet kilka minut przed czasem a tam…..wszyscy już siedzą w autobusie i coś burczą pod naszym adresem! Taa bo niektórym nie podobało się to, że chodziliśmy na własną rękę. Na tej wycieczce nie spóźniliśmy się ani razu.

Taaa bo na rumuńskiej wyprawie dość szybko rzuciło nam się w oczy pewne zjawisko. Za każdym spuszczeniem ze smyczy grupa osób szukała w miejscu zbiórki ławki. Słyszeliśmy komentarze, że czemu tyle czasu wolnego jest? Rozumiem, że starsze osoby bolą nogi (nie wiem jak w takim razie dają radę w ciasnym autobusie) albo nie mają kasy żeby pójść na kawę albo nie znają języka i się boją, ale taka impreza nie na tym polega. Niech sobie siedzą i czekają ale niech nie zabierają innym czasu wolnego na zakupy i dodatkowe zwiedzanie.

Podczas podróży postanowiliśmy, że jest to nasza ostatnia zorganizowana wycieczka – no chyba, że będziemy jechać w jakieś bardzo dziwne miejsce gdzie lepiej być większą grupą. Szczegół, że taka wycieczka to większe koszty podróży, dostosowywanie się do reguł gry, brak decyzji o miejscach noclegów i sposobie podróży – a najgorsi mogą być współtowarzysze. O ile na poprzednich wycieczkach było w miarę fajnie i oprócz laski z ADHD i pani Kazi która tak naprawdę była jakimś kolorytem to teraz mieliśmy prawdziwy hardcore. Para z dzieckiem która za nami siedziała była bardzo specyficzna. Siedzieli różnie raz kobieta z mężczyzną, raz mężczyzna z chłopakiem – potem się okazało, że to jej syn, a kobieta osobno. W każdym razie facet zawsze siedział za mną i w związku z tym często kładł mi łapę na głowie bo lubił się tak oprzeć o moje siedzenie. Ja uwielbiam komentować ale to co on robił to przebiło wszystko. Facet najpierw z uznaniem komentował Czechy przez które przejeżdżaliśmy. Węgry przejechaliśmy w nocy więc nie miał czego komentować. Za to Rumunię komentował nieustannie czyli „takie bidy mają takie wieżowce”? Facet był nonstop zdziwiony, że w Rumunii to tak jak w Polsce wygląda. Mieliśmy wrażenie, że jego obraz Rumunii zatrzymał się na latach 80 tych. Każdy jego komentarz był okraszony chichotem jego partnerki. Po dwóch dniach mieliśmy dosyć i komentarzy i tego chichotania. Facet z każdym dniem coraz śmielej sobie popijał w autokarze. Coraz bardziej wstawiony bardziej komentował a komentarze okraszał bluzgami. Pod koniec wycieczki ze złości zaczęliśmy reagować współczuciem dla jego partnerki i pasierba. Ten chichot to była nerwica partnerki alkoholika. To jeszcze nic. Facet na przejściu granicznym Rumunii z Węgrami zaczął szukać swojego paszportu. W miarę jak się zbliżali strażnicy robił to coraz bardziej nerwowo pokrzykując, że nie ma paszportu. W momencie kiedy straż do niego podeszła prawie się popłakał i wydukał po polsku że nie ma paszportu. On się nie popłakał ale popłakał się jego pasierb. Myślałam, że facetowi strzelę z liścia tak mi się szkoda tego chłopca zrobiło. A strażnicy stali z kamienną twarzą. Facet zaczął biadolić, że najwyżej zostanie na granicy a my odjedziemy. Zaczął jeszcze raz przeszukiwać plecak i znalazł ten cholerny paszport. Miałam wrażenie, że strażnicy mają ochotę parsknąć śmiechem. W każdym razie facet zrobił niezłe show.

Powiedzieliśmy nigdy więcej, ale nigdy nie mów nigdy…dwa lata później wylądowaliśmy na wycieczce zorganizowanej w Niemczech.

2 komentarze