O wyprawie do Maroko czyli o naciągaczach i zakrytych tyłkach.
Maroko…utkwiło mi w głowie po opowieściach mojej pierwszej szefowej z Muzeum Archeologicznego (oczywiście w Gdańsku). Pamiętam, że to był marzec i szefowa wróciła opalona i cała podekscytowana z mnóstwem zdjęć, które każdy pracownik muzeum musiał obejrzeć. Jednym słowem narobiła mi smaka.
Po kilku latach poznałam online Dorotę z Granady której mąż jest Marokanem. Z jej bloga dowiedziałam się masy ciekawych rzeczy i…ten blog również narobił mi apetytu na Maroko.
Koniec roku 2016 był dla nas bardzo ciężki. Straciliśmy naszą wyczekiwaną fasolę. Zaraz potem był zabieg – skutek niedopatrzenia tutejszej służby zdrowia i….wielki dół. Wtedy pojawił się pomysł żeby na wiosnę pojechać do Maroko. Tak żeby się totalnie oderwać i zapomnieć. Zacząć od początku starania o dziecko.
Z bloga Doroty wiedziałam, że do Maroko najlepiej pojechać wczesną wiosną kiedy jeszcze temperatury są znośne. Jestem ciepłolubna i potrafię przetrzymać naprawdę wysokie upały. W mojej szafie nie miałam odpowiednich ubrań w których nie byłoby mi gorąco, a jednocześnie które by mnie odpowiednio zasłoniły. Maroko to jeden z najbardziej otwartych krajów arabskich, ale lepiej jest zasłaniać ręce, nogi, a szczególnie tyłek. Z mojego posta o ciuchach tutaj zajrzyj, już wiecie jak się ubierałam. Jak teraz patrzę na moje zdjęcia to…w życiu nie pomyślałabym, że kiedykolwiek tak się ubiorę. Fakt faktem ciuchy zrobiły swoje. Nikt mnie praktycznie nie zaczepiał, prawie nikt nie cmokał na mnie. Byłam praktycznie aseksualna w tych wiszących spodniach, długich tunikach, kapeluszu i okularach. Trzeba być albo ignorantką albo szukać okazji (na seks) żeby ubrać się do arabskiego kraju w gacie spod których wyłazi połowa dupska. Ja sobie cenię święty spokój, a cmokania śliniących się do pasa kolesi mnie nie rajcują. To tak nawiązując do mojego posta o szonach i ciuchach.
Do Maroko dolecieliśmy bez problemu. Zanim doszliśmy do wypożyczalni aut minęło sporo czasu. Na lotnisku zaliczyliśmy też pierwszą akcję naciągania. Tak zupełnie na legalu bo zrobili to w kantorze naciągając nas na założenie kretyńskiej karty płatniczej obowiązującej tylko w Maroko.
W końcu wyjechaliśmy z Marrakeszu. Trasa nad morze minęła nam bardzo szybko. Mając za szybą istne kino akcji nie mogło być inaczej. Myślę, że jazda po Maroko dała nam niezłą szkołę przetrwania na drogach.
Od znajomego Marokana wiedzieliśmy, że Maroko posiada bardzo rozbudowany aparat policyjny. Tutaj każdy na każdego patrzy. Na rogatkach miasta stoją kontrole policyjne, które przyglądają się każdemu kierowcy, a niektórych sprawdzają. Policjantami mogą być żebracy (przebrani) albo tzw. parkingowi. Maroko boi się utraty świetnego źródła dochodu jakim są turyści.
Nasz pierwszy nocleg wypadł nad morzem w Essaouira. Tu był też pierwszy zong noclegowy. Nieee miejsce było niesamowite bo riada i do tego pyszne śniadanie, ale było w nim zimno jak cholera. Kurczę do Afryki przyjechałam. Miało być ciepło, a ja noc przespałam w bluzie dresowej.
Miasto piękne aczkolwiek miejscami straszące ruinami.
Jakiś czas przed wyjazdem poznaliśmy dziewczynę, która na wieść, że myślimy o wyjeździe do Maroko oświadczyła mi, że mogę absolutnie w ogóle nie zabierać aparatu fotograficznego, ponieważ i tak nie będę robić zdjęć – bo ludzie nie pozwalają. Tylko, że ja nie lubię ludzi na moich zdjęciach architektonicznych i nie bawię się w reporterkę. Nie wiem dlaczego tak mi powiedziała – myślę, że z zazdrości. Tylko o co? Przecież już była w Maroko… Zdjęć zrobiłam całe mnóstwo. Nikt ode mnie nie chciał kasy bo robiłam zdjęcia tak, żeby nie było na nich ludzi (wbrew pozorom da się). Wściekła byłam, że posłuchałam gadek o złodziejach i nie wzięłam tego lepszego aparatu.
Naszym drugim noclegiem było miasto Al Dżadida, ale najpierw zawinęliśmy po drodze do Safi. Małe nadmorskie miasto do którego chyba trafia niewielu turystów. Czuliśmy się tam trochę jak kosmici, ale nikt nas nie zaczepiał, nikt na mnie nie cmokał.
Do Al Dżadida przyjechaliśmy późnym popołudniem. Wcześniej szukając informacji o tym mieście natknęłam się na różne opinie – wiele z nich było negatywnych, że ludzie są tu niemili, że krzywo patrzą, że jest jakaś dziwna atmosfera grozy itd. Tak to sobie wszystko wzięłam do głowy, że…najpierw zaniepokoiło mnie to, że śpimy w ogrodzonej willi. Tak naprawdę to sobie wszystko wkręciłam czyli to, że śpimy w jakimś domu i co by było gdyby właściciel nagle zaczął na nas robić eksperymenty w stylu filmu „Ludzka stonoga”. Tak na serio to wszystko było w największym porządku. Właściciel domu był bardzo przejęty swoją rolą gospodarza. Dał nam mapę miasta. Kazał stać przed swoją z 15 minut, ponieważ musiał nam wszystko objaśnić i powiedzieć gdzie są jakie zabytki. Powiedział nam nawet gdzie jest sklep monopolowy – tak sam z siebie bez pytania. Trochę to było śmieszne zwłaszcza, że za naszymi plecami chichotało dwóch chłopaków którzy też tu nocowali. Z tym chłopakami to w ogóle była ciekawa historia. To był Niemiec i Rumun, który był bardzo cwany, ale w takim pozytywnym znaczeniu. Pan B. na pytanie skąd jesteśmy powiedział, że ze Szwecji. Jakiś czas później gdy weszliśmy w gadkę z kolegami z Niemiec wyszło, że powiedzieliśmy nieprawdę. Rumun powiedział, że coś mu nie pasowało z tą Szwecją kiedy słyszał nas gdy mówiliśmy do siebie po polsku (w języku rumuńskim są nieliczne pozostałości języka słowiańskiego, więc co któreś polskie słowo jest im znajome). Od tej pory już nigdy nie mówimy, że jesteśmy ze Szwecji. Koledzy opowiedzieli nam jak to już są drugi tydzień w Maroko i ile ciekawych sytuacji ich spotkało w tym państwie. Ich przygody w komunikacji autobusowej to pikuś do tego co przeżyli na plantacjach haszu czy co tam hodują w Maroko. Sprzedali nam również masę porad np. gdzie kupować pamiątki itd. Wieczorem opuściliśmy niemieckie towarzystwo i wybraliśmy się na kolację. Wracając z knajpki która była na starym mieście – tak już prawie pod naszym noclegiem nagle zatrzymał się koło nas ciemny samochód. Ktoś otworzył okno i zapytał dokąd idziemy i czy nas nie podwieźć. Byliśmy już prawie pod domem więc odpowiedzieliśmy, że nie. Facet z auta powiedział nam, że to niebezpieczna dzielnica i lepiej nie chodzić po niej nocą po czym zawrócił i ruszył w swoją stronę. Nie wiemy czy to był jakiś dobry samarytanin, czy może np. policjant, a może ktoś nas chciał naciągnąć na „prywatną taksówkę”, a może gdzieś nas wywieźć i ukatrupić. Nie wiadomo.
Sama Al Dżadida jest ciekawym miastem. Wszystkie te opinie w necie absolutnie nie sprawdziły się w naszym przypadku. Nikt tu na nas nie patrzył krzywo ani nie zaczepiał. Szkoda tylko, że nie zwiedziliśmy głównej atrakcji czyli portugalskiej cysterny. Niestety akurat była zamknięta, a my nie mieliśmy czasu żeby czekać na otwarcie. Po drodze do naszego kolejnego noclegu mieliśmy po drodze Casablankę.
Casablankę również wiele osób odradza jako miejsce mało ciekawe, a za to zakorkowane. Ja Casablanki nie mogłam odpuścić. Wiedziałam, że jest tu piękny meczet, a poza tym chciałam to zrobić ze względu na miłość mojego Taty do filmu „Casablanca”. Faktycznie, miasto koszmarne – korki, smog, hałas, masa ludzi – tutaj już było widać turystów, ale meczet – jeden z piękniejszych jaki widziałam.
Do następnego noclegu koło Volubilis mieliśmy niezły kawał drogi. Dotarliśmy do niego wieczorem. Nocowaliśmy w hostelu prowadzonym przez Berberów co nam na wstępie z dumą oświadczyła siostra właścicieli hostelu – tak nawiasem ubrana jak Europejka. Rano ruszyliśmy do antycznego miasta. Nie było to miasto na miarę jordańskiego Jerash, ale to co widziałam w Grecji nie zrobiło na mnie takiego wrażenia jak Volubilis.
Z Volubilis pojechaliśmy do Meknes w którym łażąc po starym mieście wylądowaliśmy w jakieś dziwnej części do której raczej nie zaglądają turyści. Trochę się tam niepewnie poczuliśmy, więc szybko się stamtąd ewakuowaliśmy.
Z Meknes ruszyliśmy na Fes. Najgorszego marokańskiego miasta – jak dla nas.
W Fezie chcieliśmy zobaczyć te słynne garbarnie. Nie to, że jest to coś niesamowicie ciekawego. Chcieliśmy zobaczyć czy faktycznie tak śmierdzi jak to wszyscy opowiadają. Niestety od naszego parkingu do medyny mieliśmy spory kawałek, a i medyna w Fezie jest całkiem spora – a garbarnie są otwarte do pewnej godziny. Przez Medynę prawie biegliśmy omijając wołających we wszystkich językach świata sprzedawców. W pewnym momencie stanęliśmy przy wejściu do jakiegoś małego meczetu żeby sprawdzić czy dobrze idziemy i to był błąd. Nagle podszedł do nas nastolatek, który wyglądał jakby był pomocnikiem przy meczecie – bo tak stał przy wejściu. Chłopak na nasze pytanie gdzie jest garbarnia którą chcieliśmy zobaczyć powiedział, że ona już będzie zamknięta i on nas zaprowadzi do innej. Nie wiedzieliśmy jak iść dalej w gąszczu uliczek więc zdaliśmy się na niego. Po drodze coś mi zaczęło świtać w głowie. Zapytałam go czy będzie chciał od nas pieniądze, a on na to, że absolutnie nie! Powiedział to takim tonem, że aż się poczułam jak najgorsza sucz która wszędzie wietrzy podstęp. Chłopak nas zaprowadził do wielkiego sklepu w którym wszystko było ze skóry. Tam pogadał chwilę ze starszym mężczyzną w popularnym wśród marokańskich mężczyzn stroju „Gandalfa” i ten nas zaprowadził po schodach na dach z którego rozciągał się widok na garbarnię. Jak się potem okazało takich wejść z widokiem jest całe mnóstwo. „Gandalf” znudzonym głosem powiedział nam co widać z punktu widokowego i z którego miejsca wychodzą najlepsze zdjęcia. A smród….jakiś słaby był. No trochę śmierdziało, ale żeby aż tak jak ludzie opowiadają?
Gandalf sprowadził nas na dół i…wyciągnął rękę po zapłatę po czym zaczął nas oprowadzać po swoim sklepie z nadzieją, że jeszcze zostawimy trochę kasy. W sumie to miałam w planach kupno bajecznie kolorowych, marokańskich kapci. Niestety dziadyga wyciągnął czarne kapcie i strzelił ceną z kosmosu, a mnie krew zalała. Czy ja wyglądałam jak stara baba która chodzi w ponurych kolorach??? Strzeliłam focha i zadysponowałam w tył odwrót. Przed sklepem czekała na nas niespodzianka czyli gnojek który nas tu przyprowadził. Jak tylko nas zobaczył ochoczo do nas doskoczył i zaproponował…sklep z olejkami różanymi żeby zlikwidować przykry zapach z garbanii. Pan B. jak tylko zobaczył mój morderczy wzrok powiedział stanowcze „nie” i że chcemy wyjść na główny szlak. Chłopak nas poprowadził, a potem….wyciągnął łapę po zapłatę. Daliśmy mu kasę, a on na to, że co tak mało! Pan B. dołożył mu i gówniarz już miał otworzyć japę, ale chyba zobaczył, że jeszcze słowo i mu gwizdnę w ucho. Wziął kasę i tyle go widzieli. Wróciliśmy do auta i poszliśmy na zakupy do pierwszego wielkiego sklepu w którym był alkohol. Zrobiliśmy zakupy – głównie wina marokańskie i ruszyliśmy do naszego noclegu który był na obrzeżach Rabatu.
W Rabacie nocleg mieliśmy w kolejnym riadzie. To był całkiem luksusowy riad w którym mieliśmy pokój z oknem na klatkę schodową, drzwi były oszklone i zasłonięte kotarą przy zasuwaniu której uderzyłam się tak mocno w palec, że do dzisiaj ten palec czasami mnie boli. Najlepsze w tym wszystkim było to, że toaleta była na przedpokoju od którego była odgrodzona tylko kotarą, a do pokoju sypialnego nie było drzwi tylko kolejna kotara. To oznaczało, że wszystko było słychać – przy dwójce pozostawało wyjść na klatkę schodową albo starać się nie wydawać ani jednego dźwięku.
Następnego dnia zwiedzaliśmy Rabat. Do medyny już nie wchodziliśmy. Mieliśmy dosyć po Fezie.
Z Rabatu pędziliśmy prosto do Marrakeszu do którego dojechaliśmy późnym wieczorem. Tutaj szczęśliwie okazało się, że możemy podjechać pod sam budynek w którym mieliśmy nocować, a mieszaliśmy na terenie medyny. Riada w której mieszkaliśmy była jedną z najfajniejszych.
W dniu przyjazdu nie chciało nam się już błądzić zakamarkami medyny więc wybraliśmy restaurację blisko nas. To była cholernie lansiarska restauracja. Fakt, obsługa była taka, że szok, ale jedzenie nie odbiegało od tego które jedliśmy w tanich knajpkach, a i otoczenie niewiele miało z Maroko. Kolejny raz przekonaliśmy się, że luksusowe knajpy nie są jednoznaczne z genialnym jedzeniem.
Następnego dnia zwiedzaliśmy medynę. Strasznie chciałam zrobić sobie hennę na rękach. W internecie znalazłam, że są kafejki hennowe. Poszliśmy do tej najbliżej i faktycznie można było coś przekąsić i zrobić sobie hennę. W tej kafejce poznaliśmy fajne, polskie małżeństwo mieszkające w Berlinie. W trakcie rozmowy wyszło, że właściwie to mieli być w Wietnamie, ale przydarzył im się „wypadek przy pracy” i musieli zmienić plany wyjazdowe. Przyznam, że odważnie bo po Maroko podróżowali busami i jeszcze z Maroko czekała ich Hiszpania. Nawet sobie nie wyobrażam gdakania jakie bym usłyszała na wieść, że jadę w ciąży do Afryki.
Mały urodził się cały i zdrów.
Dwa dni na Marrakesz to zdecydowanie zbyt mało. Nie zobaczyliśmy wielu rzeczy. Za to przywiozłam piękną hennę która przez jakiś czas utrzymywała mi się na rękach, a ja miałam uczucie spełnienia dobrego uczynku. W knajpkach hennę robią panie, które np. uciekły od rodziny, męża. Takie knajpki dają im możliwość zarobku, ale też organizują kursy doskonalenia zawodowego po to, żeby te kobiety mogły samodzielnie funkcjonować. Maroko jest bardzo proeuropejskie, ale mimo wszystko kobietom jest tam nadal ciężko.
Zdjęcia półnagich Europejek wyglądają tam jak obelga.
Wyprawa minęła zadziwiająco perfekcyjnie – nie licząc tej karty bankomatowej i cwaniaczka z Fezu.Byłoby tak do końca gdyby nie to, że na lotnisku okazało się, że nasz samolot jest o godzinę opóźniony. W sumie to nie wiedzieliśmy o co chodzi, bo co innego mówił Marrakesz, a co innego Sztokholm. Jak się okazało, samolot przyleciał o czasie, a przez burdel z informacją biegliśmy do samolotu – pomimo tego, że dla naszego samolotu otwarto specjalną odprawę paszportową. Nie wiem czy ktoś z podróżnych nie został czekając na przylot samolotu – w końcu nie chodzi się co pięć minut żeby sprawdzić tablice, a tu było tak, że raz samolot miał przylecieć za godzinę a sekundę później już lądował.
Na koniec stwierdziłam, że Afryki to ja na jakiś czas mam dosyć i że to Maroko to było dla Pana B co Pan B. skwitował wielkimi oczami i oburzonym tekstem, że to przecież ja chciałam lecieć do Maroko!
Jeszcze jedna rzecz…lecąc do Maroko wiedzieliśmy, że będzie tam problem z kupnem alkoholu. Nie chodziło o to, że jesteśmy pijusami które przez tydzień nie wytrzymają bez wińska. Chodziło o odkażenie. Kiedyś usłyszałam, że w Afryce trzeba pić wysokoprocentowy alkohol typu whisky, rum czy gin. Alkohol pozwala przetrwać bez akcji kibelkowej. Faktycznie nie mieliśmy ani jednego dnia w którym byśmy się źle czuli. Jeden raz ostatniego dnia coś mi dziwnie bulgotało w brzuchu, ale następnego dnia już było ok i po przylocie do domu również nie mieliśmy sensacji żołądkowych. Do wszystkiego oczywiście mieliśmy wodę butelkową i nigdy nie braliśmy niczego do picia z lodem. Wniosek z tego, że chyba ten alkohol jakoś tam działa.