Rumunia

Oradea – czyli o miastach Siedmiogrodu część I.

Tak naprawdę swoją przygodę z Rumunią miałam zacząć od innego regionu tego przepięknego państwa. Wyszło jak zwykle w moim przypadku, czyli na opak. Zaczęłam nie tak jak, planowałam, czyli od południa, ale od północy. Niestety patrząc teraz z perspektywy podróżnika na własną rękę, mogę powiedzieć, że na wycieczce zorganizowanej widzi się guzik z pętelką, czyli wielkie nic. Najczęściej przejeżdża się szybko przez miasto, słuchając przewodnika, że to z prawej strony to jest to, a to z lewej to tamto. Wysadzają Cię pod jakimś kościołem, bo przecież kluczowym punktem każdej wycieczki (każdego miasta) są kościoły. Następnie szybki marsz po głównym deptaku lub rynku i pół godziny czasu wolnego. W czasie wolnym walczysz pomiędzy chęcią zobaczenia czegoś w obrębie miejsca zbiórki (bo przecież jak się spóźnisz dwie minuty, to Cię wycieczkowe dziadki zlinczują), a delektowaniem się dobrą kawą w pobliskiej kafejce. Tak czy owak, widzisz wielkie G. I tak jak teraz mamrocze mi moja Mama, że przecież już byłam w tym mieście czy państwie, to jej odpowiadam – że co z tego jak nic nie widziałam. Dlatego wracam powoli w miejsca, w których już poniekąd byłam.

Rumunia jak każde państwo dzieli się na regiony i każdy z tych regionów posiada coś charakterystycznego. Północ Rumunii to Siedmiogród, Kirszana, Maramuresz ( tak naprawdę należą do Siedmiogrodu) i Mołdawia. Na wycieczce zorganizowanej zdołałam zobaczyć namiastkę każdego z tych regionów. Mało, ale wystarczyło, żeby mnie zachęcić do powrotu i zobaczenia więcej, bo takich widoków i architektury nie ma nigdzie. A wszystko jest jeszcze mało turystyczne, trochę dzikie i przez to takie prawdziwe i piękne.

Tak jak wspomniałam, że każdy z regionów ma coś charakterystycznego, tak Kirszana razem z Banatem charakteryzują się tym, że od XI/XII wieku n.e. na tych terenach rządzili Węgrzy, Turcy, a następnie Habsburgowie. To oznacza pewien styl w architekturze, zwyczajach i jedzeniu. Na tych terenach jest też wielu Węgrów i Niemców, którzy kiedyś tu się osiedlili. To Niemcom miasta Siedmiogrodu zawdzięczają potężne umocnienia. Niestety jest i ciemna strona władania Węgrów i Niemców, czyli religia. Rumunia to kraj prawosławny, a Węgrzy i Habsburgowie nie przepadali za prawosławiem. Rumunii, którzy nie przeszli na „jedyną, prawdziwą” wiarę byli spychani na margines, czyli byli najbiedniejszą i najmniej uprzywilejowaną warstwą społeczną. Ci bardziej cwani zmieniali wyznanie i nazwisko – na węgierskie (i katolicyzm). Jest to obecnie spory problem dla badaczy, ponieważ rumuński Węgier niekoniecznie jest z pochodzenia Węgrem.

Austro-węgierskie wpływy widać w miastach Siedmiogrodu gołym okiem. Pierwszym miastem rumuńskim, które odwiedziłam była Oradea. To całkiem spore miasto, które należy do regionu Kirszany i Banatu. Znajduje się blisko granicy z Węgrami i przez to jest dosłownie przesiąknięte monarchią Austro-Węgier. Muszę przyznać, że sprawiło, że od razu zakochałam się w Rumunii.

Oradea już w średniowieczu stanowiła ważny ośrodek administracji państwowej. Znajduje się tu wiele budowli średniowiecznych, barokowych i secesyjnych – plus masa socjalistycznych plomb. Są tu aż trzy synagogi – ta którą widziałam, niestety opuszczona i kompletnie zapomniana.

Najwięcej jest kościołów, bo około 100 albo i więcej. W jednym z nich zamontowany jest unikatowy zegar wskazujący fazy księżyca.

Jedną z pereł Oradea jest pasaż pod Czarnym Orłem.

Niestety kiedy byłam w Oradea, pasaż był właśnie remontowany, więc zdołałam zobaczyć tylko (dwa z trzech) wyloty. Widząc tylko tyle plus zdjęcia w internecie, mogę powiedzieć, że to coś przepięknego i wartego zobaczenia. W pasaż został wkomponowany hotel. Twórcami tego secesyjnego cuda jest dwóch Węgrów – Marcell Komor i Jakab Dezső.

Oradea posiada również przepiękny ratusz.

I całą masę niesamowitych, ale niestety mocno zaniedbanych kamienic, które wyglądają jak prawdziwe pałace (tak się zresztą nazywa).

Jednym z takich pałaców jest  Palatul Moskovits. Ma piękną, miętową fasadę i niesamowitą ilość zdobień. Odpadające płaty dodają mu mrocznego klimatu.

Ciekawy budynek zajmuje Filharmonia. Ciekawy, bo w połowie jest biały, a w połowie rdzawy. Zastanawiałam się, czy to efekt zamierzony, czy po prostu zabrakło farby. Odnalazłam starsze zdjęcia tego obiektu i prawdopodobnie jest to ten drugi powód. Wygląda to bardzo intrygująco i stojąc przed tym budynkiem, człowiek zastanawia się – lepiej w białej fasadzie czy w rdzawej.

Te piękne pałace/kamienice mają przecudne bramy i klatki schodowe. Niektóre z nich są w opłakanym stanie. Kilka razy udało nam się zajrzeć do takiej klatki – Rumuni są naprawdę bardzo miło nastawieni do turystów i widząc zainteresowanie, umożliwiają zerknięcie do środka.

Jak wcześniej wspomniałam, Oradea nie uchroniła się przed socjalistycznymi plombami. Nie lubię plomb, ale muszę przyznać, że i plomby bywają interesujące, a jeżeli stoją oddzielnie, to aż tak strasznie nie zakłócają ogólnej estetyki.

Oradea to całe mnóstwo przepięknych, zabytkowych budynków, których niestety nie zobaczyłam (m.in. cytadeli i największego, barokowego kościoła w Rumunii), ale mam nadzieję jeszcze zobaczyć. To miasto, w którym mocno czuć ducha Austro-Węgier, dzięki czemu jest tak przepiękne i unikalne.