
Podróż do Rumunii – nasza rodzinna przygoda
Nasza podróż do Rumunii zaczęła się po wielu latach przerwy. Ostatni raz byliśmy w Rumunii przed urodzeniem Freji, czyli w 2017 roku, i możecie o tym przeczytać w poście https://agnieszkawieckowska.com/weekend-w-kluz-napoka/. Co więcej, nie chodziło o brak chęci, lecz o godziny lotów i wysokie ceny biletów, które odsuwały wyjazd na kolejny rok.
Powrót do ulubionego kraju – podróż do Rumunii
Dwa lata temu do przedszkola Freji zatrudnili nauczycielkę z Rumunii, z którą potem rozmawiałam o mojej ukochanej rumuńskiej zupie, czyli ciorbie de burta. Następnie Freja poszła do szkoły i okazało się, że jedna z jej klasowych koleżanek jest w połowie Rumunką. Ponadto spotkałam u Freji w szkole moją dawną koleżankę z SFI, która też jest z Rumunii. To musiał być jakiś znak!
Na początku tego roku jedna z tanich linii otworzyła nowy kierunek z bardzo konkurencyjnymi cenami. Tym kierunkiem był Bukareszt. Bez zastanowienia kupiliśmy bilety na koniec czerwca.
W Bukareszcie rozpoczęliśmy naszą podróż od ciorby de burta! Jadłam ją wszędzie, gdzie się tylko dało. Co więcej, nawet jak się nie dało, odgrzewałam kupione puszki z ciorbą. Zjadłam ich tyle, że potrafiłam stwierdzić, które są lepsze, a które gorsze.
I na początku też było szukanie walizki. Kilkanaście lat temu w Bukareszcie kupiliśmy najlepszą walizkę, którą mamy dotąd, ale niestety już jest pocerowana i nie wiadomo, ile jeszcze przetrwa. Wymyśliliśmy sobie, że do Rumunii jedziemy z inną zepsutą walizką, którą wyrzucimy, a kupimy sobie nową w Bukareszcie. Niestety w ciągu tych kilkunastu lat zniknęły butiki, które znajdowały się w podziemiach dworca kolejowego. Walizki również nie znaleźliśmy na hali targowej kawałek od dworca. Na szczęście kupiliśmy ją w innym miejscu. Szkoda tylko, że straciliśmy mnóstwo czasu na spacer do dworca, a potem do hali targowej.
Szybin – miasto baszt i słodkości
Droga do Szybina była jak deja vu. Wszystko wydawało się być znajome i faktycznie było, ponieważ w 2015, czyli równe 10 lat temu jechaliśmy tą trasą. Sam Szybin był dla mnie nowym odkryciem, ponieważ mogliśmy się teraz na spokojnie posnuć po mieście. Szybin ma przepiękne baszty obronne, które wyglądają jak z bajki.
Całe miasto jest przeurocze z mnóstwem fajnych kafejek i lodziarni. Szczerze mówiąc na żadnej wycieczce nie obżerałam się tak słodkościami jak właśnie w Rumunii.
Po przyjemnym dniu w Szybinie ruszyliśmy w stronę Hunedoary, w której spaliśmy w bloku, przypominającym mi blok mojej cioci, która mieszka w Gdańsku Stogach. Lubię te noclegi w wynajętych mieszkaniach. Widzi się więcej, niż mieszkając w hotelu i czasami ma się wrażenie, jakby się było czyimś gościem.
Hunedoara i rozczarowanie zamkiem marzeń
Hunedoara…cóż często tak bywa, że marzymy, żeby coś zobaczyć na własne oczy po czym…stwierdzamy, że to nie to. Żałuję, że nie sprawdziłam, czy zamek w tym czasie nie jest w remoncie. Rusztowania to był jeden zawód. Drugi to bramki przed wejściem na most prowadzący do zamku. Kiedyś kasy biletowe były w zamku. Teraz znajdują się przed mostem. Podejrzewam, że ilość turystów wymusiła takie rozwiązanie. Byliśmy grubo przed otwarciem zamku i zrezygnowaliśmy z wejścia. Trzecia rzecz, pogoda. Zamek w palącym słońcu stracił wiele ze swojej magii.
Za to strzałem w dziesiątkę był położony pod Hunedoarą najstarszy w Rumunii kościół.
Jeden z najdziwniejszych kościołów, jakie widziałam i zbudowany przy pomocy materiałów wykradzionych z rzymskiego miasta Sarmizagetusa, które oczywiście zobaczyliśmy.
Co ciekawe Rzymianie materiał do budowy swojego miasta zabrali ze starej osady Daków, do której tym razem niestety nie dotarliśmy.
Na trasie do Hunedoary zobaczyliśmy również coś, o czym podręczniki do historii dziwnie milczą. Tartaria tablets, czyli neolityczne tabliczki z najstarszym pismem świata odkryte w latach 60 tych w Rumunii.
Twierdza Deva i niespodzianki po drodze
Po rozczarowaniu wywołanym zamkiem w Hunedoara pojechaliśmy zwiedzić twierdzę Deva. Do twierdzy można się dostać kolejką szynową. Niestety na parkingu przy kolejce okazało się, że jest nieczynna. Wspinaczka w palącym słońcu nie bardzo nam się uśmiechała, więc ruszyliśmy dalej. Przez przystanek w Deva straciliśmy szansę na wejście do twierdzy niedaleko Szybina. Ech Rumunia rządzi się swoimi prawami. Za to ruiny przepięknego klasztoru przy zjeździe na Trasę Transfogarską były otwarte i to był jeden z najlepszych punktów tej wyprawy.
Najlepszym punktem oczywiście była szosa. Ta trasa to coś niesamowitego. Po przejechaniu jej stwierdziliśmy, że zrobimy ją kiedyś w drugą stronę.
Wymagająca trasa to jedno – więcej możecie zobaczyć na stronie https://mestenza.com/najpiekniejsze-drogi-w-europie-trasa-transalpina/. Drugie to przyzwyczajone do karmienia niedźwiedzie. Podczas przejazdu naliczyliśmy ich 10. W miejscach ich potencjalnego pojawienia się stoją tabliczki o zakazie karmienia. Jakim trzeba być debilem, żeby je karmić. Do tego latem kiedy mają mnóstwo pożywienia. Wiele z tym miśków ginie, ponieważ zdarzają się debile wśród ludzi, którzy wychodzą z aut, żeby je nakarmić i zrobić sobie zdjęcie. Niedźwiedź, który zaatakuje człowieka, jest potem odstrzelony.
Rumuńskie ciekawostki po drodze
Z innych ciekawych rzeczy, które widzieliśmy po drodze, były pałace cygańskie. Ciekawe, bo wszystkie na jedno kopyto, tak jakby jeden architekt je projektował. Najciekawsze oczywiście były te, ze znakiem Mercedesa na dachu.
Podczas tej wycieczki zobaczyliśmy największą ilość ogrodów zoologicznych, bo aż dwa. Szczególnie to w Szybinie nas oczarowało. ZOO w Bukareszcie za to błogosławiliśmy za ilość zieleni, która nas chroniła przed słońcem.
A słońce nas przygrzało i to nieźle przedostatniego dnia w Bukareszcie, który cały spędziliśmy w Aquaparku. Szczerze mówiąc, dorwaliśmy się z Panem B. jak głupi do sera. Ja, nieznosząca wody, po pierwszym zjechaniu jedną z rur, zaliczyłam prawie wszystkie atrakcje. Wieczorem Freja, najbardziej rozsądna osoba w naszej rodzinie smarowała nas zimnym jogurtem. Piekło, ale…było warto. Nawet za cenę rezygnacji z popołudniowego zwiedzania Bukaresztu.
Zakończenie podróży i wrażenia rodzinne
Z Rumunii oczywiście wróciłam o kilka kg cięższa. Przez cały tydzień śniadania jedliśmy w kauflandowym grillu. Tłusto, ciężko, ale pysznie i wystarczało nam to na pół dnia.
I wiecie co? Trzeba uważać, o czym się myśli. Jeżeli czekaliście przez cały tekst na wzmiankę o wycieczkowej kłótni, to właśnie się doczekaliście. Przez cały tydzień nie mieliśmy ani jednego zgrzytu. Wszystkim wszystko pasowało. Wszyscy byli zadowoleni z jedzenia, zakupów i spędzania czasu. W Aquaparku pomyślałam sobie co to za wyjątkowa wycieczka i chyba ta Rumunia naprawdę nam służy. Tak szybko jak ta myśl przemknęła mi przez głowę, tak szybko pojawił się zgrzyt. Na szczęście szybko zażegnany, ale…tradycji jednak stało się zadość.

