Italia,  Sardynia

Kierunek pechowa Sardynia.

Coś ta Italia nas nie lubi…

Pierwszy raz Rzym, który kojarzy mi się z pierwszą, martwą ciążą – tutaj o rzymskiej przygodzie.

Drugi Toskania i Umbria, czyli notoryczne zapominanie bagaży, deszcz i mandat – tutaj o Toskanii z Umbrią w tydzień.

Trzeci w Sardynii był chyba najgorszy, a zaczęło się od Freji.

Niecały tydzień przed wylotem Freja się rozchorowała. W sumie zwykłe przeziębienie, które po kilku dniach jej przeszło. W sobotę w dniu wyjazdu była jak nowo narodzona. Za to mnie ścięło w samolocie, a potem do mnie dołączył Pan B. W sumie w ciągu trzech dni pokonaliśmy chorobę, ale Sardynię zwiedziliśmy na pół gwizdka.

Jak zwykle wypożyczyliśmy na lotnisku auto i ruszyliśmy do pierwszego noclegu na północy wyspy. Nasz pech zaczynał się rozkręcać i kiedy jadąc mało uczęszczaną drogą, nagle coś nam uderzyło w tylny zderzak, pomyślałam, że to chyba będzie hardcorowa wycieczka. Nie wiem, co w nas walnęło. Na drodze nic nie leżało, a auto nie było nawet draśnięte.

Pierwszy nocleg mieliśmy w małym miasteczku z typowo włoskimi, wąskimi uliczkami, po których błądziliśmy w nieskończoność. W końcu się udało i dotarliśmy do całkiem fajnego noclegu z nieco koślawymi schodami w środku, po których strach było chodzić. Aaa i było zimno jak cholera.

Na drugi dzień zapomniałam sprawdzić, jaka będzie temperatura na zewnątrz i po umyciu włosów – żeby mieć piękne loki, zostawiłam włosy do naturalnego wyschnięcia. Stara, głupia baba wyszła na zimno z mokrą głową. W ten sposób nie dość, że miałam przeziębienie, to następnego dnia dołączyły zatoki. A loki…szkoda gadać, kiedy zobaczyłam na zdjęciu gigantyczny odrost, to już do końca wycieczki starałam się mieć kapelusz na głowie. No oprócz jednego dnia, ale o tym dalej.

Tego dnia zobaczyliśmy pierwszy nurag i zrobiliśmy wielkie WOW. Z każdym kolejnym nuragiem to WOW było coraz większe. A potem było Sassari…jakieś takie, brudne i nieprzyjazne. Do tego nagle zobaczyliśmy dziwną akcję, pt. biegnie chłopak z plecakiem, a za nim dziewczyna. Myśleliśmy, że biegną, bo się gdzieś spieszą. Nie spieszyli się. Facet ukradł dziewczynie plecak. On uciekał, a ona go goniła. Oczywiście nie dogoniła go. Wkrótce potem pojawiły się patrole policyjne, a ja wieczorem wyczytałam w przewodniku, że na Sardynii trzeba mocno pilnować swoich rzeczy. Na szczęście w całym naszym pechu akurat kradzieży nie doświadczyliśmy.

Z Sassari ruszyliśmy do naszego drugiego noclegu, w którym mieliśmy spędzić trzy noce. Z tym noclegiem od początku były jakieś dziwne jazdy. Kilka dni po zarezerwowaniu noclegu na znanym portalu dostaliśmy informację, że źle zrobiliśmy rezerwację i że za dziecko musimy dopłacić 10 euro za noc. Stwierdziliśmy, że ok, to był jeden z najtańszych noclegów, jakie znaleźliśmy w tej okolicy i bardzo nam pasował jako baza wypadowa. Dwa dni przed przyjazdem właściciel noclegu napisał, że nasz pokój jest niedostępny z powodu problemu hydraulicznego (taki problem był też w Albanii) i że mogą nam zaoferować inny nocleg. Przysłali nam zdjęcia i pomimo tego, że standard był niższy, zgodziliśmy się, ale czerwona lampka się zapaliła. Dotarliśmy na miejsce i po chwili przyjechała żona właściciela z kierowcą. Jak się okazało, kobieta nie mówiła ani słowa po angielsku, a kierowca był jej tłumaczem, słabym zresztą. Nocleg nie był tragiczny. Znajdował się w piwnicy domu jednorodzinnego i wszystko praktycznie miał – oprócz dobrego łóżka. To, na którym mieliśmy spać, było zarwane… Na drugi dzień poinformowaliśmy o tym właściciela, który powiedział, że nic o tym nie wie i musi to sprawdzić. My w tym czasie pojechaliśmy na jedną z piękniejszych plaży Sardynii, na której pomimo tego, że już było teoretycznie po sezonie, trzeba było zapłacić za wstęp. Pierwszy raz się z czymś takim spotkałam. W gratisie dostawało się parzące meduzy, które, jako że już było po sezonie, wkraczały na swój teren.

Wracając do naszego noclegu, dostaliśmy wiadomość, że faktycznie na tym łóżku nie da się spać i że nie ma problemu, bo ten pokój, w którym mieliśmy spać, już jest dostępny. Szybko więc przeprowadziliśmy się, a za karę następnego dnia dostaliśmy fatalną pogodę. Po tych wszystkich „atrakcjach” poczuliśmy się  zdecydowanie gorzej i postanowiliśmy sobie pochorować – w tym deszczu i tak byłoby ciężko coś zwiedzić.

Kolejny nocleg był już w innym miejscu ale zanim do niego dotarliśmy pojechaliśmy zwiedzić piękne miasteczko Alghero, w którym pomimo zapowiedzi spotkał nas deszcz. Kiedy w końcu wyszło słońce i dotarliśmy do centrum, sięgnęłam po schowany w wózku kapelusz i…okazało się, że go zgubiliśmy. Wracaliśmy tą samą drogą, ale kapelusza już nie było. 

Kolejny nocleg był niesamowity. Przede wszystkim musieliśmy zostawić kawałek dalej auto, ponieważ uliczki były tak niesamowicie wąskie, a do tego mnóstwo aut i opuszczone domy, z których mogło coś spać na dach auta.

Sam nocleg był w starej kamienicy, którą mieliśmy praktycznie całą dla siebie. To był jeden z naszych najfajniejszych noclegów.

Następnego dnia nocować mieliśmy w Cagliari, ale najpierw chcieliśmy zobaczyć po drodze kilka rzeczy. Pierwsza to był zabytkowy most, do którego nawigacja pokierowała nas dziwną drogą. Ja się z reguły nie wcinam Panu B. w wybór drogi, ale tym razem kiedy skręciliśmy w jakąś polną drogę, a kawał dalej widziałam normalną trasę, zastanowiłam się, o co tu chodzi. Na początku siedziałam cicho, ale kiedy zaczęliśmy jechać 5 km na godzinę z powodu wystających kamieni i kiedy Pan B. zaczął wychodzić z auta, żeby sprawdzić, czy przejedziemy, zapytałam, o co chodzi.

Chodziło o to, że zaufał Google Maps, a te nas tak wspaniale wyprowadziło na drogę, której używali pasterze. Tak więc, do końca drogi „modliłam się” żebyśmy dojechali do „normalnej” drogi. Dojechaliśmy, ale mostu nie zobaczyliśmy – tzn Pan B. zobaczył go z daleka. Z drugiej strony też było ciężko dojechać, a ja szczęśliwa, że wyjechaliśmy z tego koszmaru, machnęłam ręką na most. Przed nami były lepsze rzeczy do zobaczenia.

Na trasie mieliśmy dwa miejsca z nuragami. O ile w tym pierwszym mój ubiór nie stanowił technicznego problemu. Tak w drugim już trochę tak.

Najwyraźniej choróbsko brało mnie już wcześniej, ponieważ przyćmiło mi umysł. Na wyprawę nie zabrałam trampek, zabrałam same długie i bardzo letnie sukienki, a do jednego nuragu powinno się mieć lepsze obuwie niż sandałki ze śliską podeszwą i najlepiej spodnie. Było trochę ciężko, ale dałam radę – kieckę zatknęłam za pasek, robiąc sobie miniówkę a buty…na drugi raz nie popełnię tego błędu. Nurag był niesamowity i to wspinanie się i schodzenie po prawie pionowych schodach to była niesamowita przygoda. Nieco frajdę psuły teorie, jakie wymyślili sardyńscy archeolodzy (mam nadzieję, że nie historycy), którzy z nuragu stworzyli wizualizację średniowiecznego zamku. Co ciekawe, co innego nam mówiła przewodniczka w innym kompleksie. Cóż czego się nie robi dla łykających wszystko turystów…

Tego dnia ostatnią atrakcją był nocleg pod Cagliari. Atrakcją w sensie pozytywnym, bo u przemiłego Pana, u którego w ogródku chodził wielki żółw, a zaraz po tym jak się rozłożyliśmy z rzeczami, pod naszymi drzwiami pojawił się kot, którego prawie siłą trzeba było wyeksmitować wieczorem. Rano jak tylko usłyszał, że wstaliśmy miauczał, żeby go wpuścić. Wiadomo, o co cwaniaczkowi chodziło. Najwyraźniej turyści wynajmujący nocleg przyzwyczaili cwaniaczka do smakołyków. Cwaniaczek po akcji przymilania się stanął pod lodówką i już wiadomo było, o co mu chodzi.

Tam też jedliśmy genialną pizzę, do której na początku podeszłam z dystansem – pizza z parówkami, szynką i tuńczykiem? Trochę jakby tego za dużo wszystkiego i mięso z rybą? Pizza była świetna! Do tego z małej pizzerii na peryferiach i super cenie i bez tego ich cholernego coperto.

W Cagliari dopadł nas znowu pech i to była chyba najgorsza historia podczas tego wyjazdu. Zgubiliśmy po drodze ukochanego królika Freji – Zuzię. Dotąd nie wiemy jak i gdzie. Siedziała sobie za zagłówkiem wózka i prawdopodobnie wyleciała podczas znoszenia wózka po schodach. Jej brak odkryliśmy dopiero wieczorem…

Na tym nie koniec. W ostatnim noclegu zapomnieliśmy zabrać z lodówki zakupy. I to już była ostatni pech na tym wyjeździe.

W Olbia poszliśmy zjeść coś przed wylotem i przy okazji kupić coś na drogę – padło na zwykły kebab. Usiedliśmy przy stoliku na zewnątrz i zwróciliśmy uwagę na siedzącego obok kolesia. Facet był bardzo podobny do złodzieja plecaka z Sassari.

W każdym razie na Sardynię już nie wrócimy, a Italii na jakiś czas podziękujemy.