Italia

Rzymska przygoda.

Już kilka tygodni po powrocie z Barcelony pakowaliśmy na nowo walizki. Tym razem lecieliśmy do Rzymu. W końcu miałam na własne oczy zobaczyć Wieczne Miasto. Nareszcie miało się spełnić moje marzenie.

Do Rzymu dolecieliśmy wieczorem. Już na lotnisku uderzył w nas widok stojących w wielu miejscach uzbrojonych żołnierzy. Było to trochę dla nas dziwne, ale z drugiej strony było nie było czuliśmy się bezpieczniej. Po kilku dniach przestaniemy zwracać uwagę na żołnierzy którzy byli w metrze i wielu innych miejscach.

Udało nam się szybko władować do autobusu który miał nas zawieźć do centrum miasta. Jak na Włochów to panowała niezła dyscyplina jeżeli chodzi o pakowanie się do busa. Za to w busie…niezły film. Jechaliśmy przez przez peryferie miasta, które przypominały mi Budapeszt – kompletnie nie przypominały wielkiego, zachodniego miasta (ach te polskie kompleksy). Nagle kierowca zaczął wrzeszczeć na cały autobus. Wrzeszczał i wrzeszczał i oczywiście machał łapami. Wydzierał się, bo właśnie wjechaliśmy do miasta i zaczął się cyrk na drodze. Co za ekspresja – zupełnie inaczej niż w Szwecji. Siedzieliśmy jak zaczarowani słuchając wrzeszczącego kierowcy. Jakbyśmy byli we włoskim filmie.

Nocleg mieliśmy zaraz przy głównym dworcu. Wszystko fajnie tylko nasz pokój nie miał okna, tzn. było okno, ale w łazience i to wychodzące na jakiś wewnętrzny dziedziniec – studnię. Do tego zimno było jak cholera.

Jak tylko rozlokowaliśmy się wyruszyliśmy do poleconej nam knajpki. Miejscówka nie była tania, ale pizza, pasty i w ogóle wszystko było tak genialne, że lądowaliśmy w niej dwa razy dziennie.

W Rzymie byliśmy cztery dni i już po pierwszym dniu wiedziałam, że moja była szefowa miała rację mówiąc, że do Rzymu trzeba pojechać na dwa tygodnie, a i tak wszystkiego się nie zobaczy.

Pierwszego dnia zaliczyliśmy słynne Hiszpańskie Schody. Były dokładnie takie jak je pokazują w filmach, na zdjęciach itd. Właściwie to są o niebo piękniejsze i ten plac przy których się znajdują i fontanna u ich stóp. Mogłabym tam siedzieć cały dzień i patrzeć na budynki i ludzi, których jest tam pełno. A patrzeć jest na co bo Włoszki to są dopiero elegantki. Nieważne, czy ładne czy brzydkie, czy szczupłe, czy grube są tak wystylizowane, że ja się czułam jak jakaś dziunia z prowincji. Dziunia z włosami w kolorze sików. Taa bo zachciało mi się przed wyjazdem rozjaśnić włosy. Zrobiłam to co przed Chorwacją, bo już zapomniałam jak wtedy jęczałam na widok koloru moich włosów.

Następnego dnia ruszyliśmy na Watykan. Niesamowite miejsce, ale tak wielkie, że nie udało nam się wszystkiego zobaczyć. Szczerze mówiąc byłam trochę zawiedziona Watykanem. Zawiedziona Kaplicą Sykstyńską w której grupy wycieczkowe wypierały pojedynczych turystów. Zawiedziona tym, że kaplica przypominała…stodołę.

Muzeum tak nas wymęczyło, że na Bazylikę św. Piotra już nie mieliśmy sił. Co tam, przyjedziemy jeszcze raz albo i dwa – bo tak sobie obiecaliśmy.

Trzeciego dnia popsuła się pogoda. Zachmurzyło się, ale bez problemu zaliczyliśmy kolejne atrakcje Rzymu.

Do momentu kiedy zaczął padać deszcz, a wkrótce potem lunęło tak, że do domu doszłam w przemoczonych balerinach. Po drodze wyzywałam się od cymbałów który widział, że zbiera się na deszcz, ale i tak ubrał baleriny. Wszystko oczywiście było winą Pana B. i tradycyjnie jak to na naszych wycieczkach musiałam się na biedaka obrazić. Nie wiem czy nawet zauważył, że jest środku jakieś afery, bo tak był zajęty szukaniem najkrótszej drogi. Wściekła byłam, ponieważ następnego dnia miałam już zaplanowaną stylizację i buty sportowe nijak mi do niej nie pasowały. Na szczęście Pan B. wysuszył mi buty, a następnego dnia znowu świeciło słońce.

Na ostatni dzień zaplanowaliśmy sobie Koloseum i Forum Romanum. Koloseum może aż tak nie rzuciło mnie na kolana. Serio, ten teatr rzymski w Puli naprawdę może konkurować z Koloseum.

To co mnie totalnie oczarowało i skąd nie miałam ochoty wychodzić to Forum Romanum.

Tego miejsca nie da się opisać słowami. Włosi zrobili z tego fantastyczny park archeologiczny czy jak to zwał. Nawet sobie nie wyobrażam, że następnym razem tam nie pójdę.

Do tego wokół jest całe mnóstwo innych zabytkowych obiektów.

Smutno mi było pakować się wieczorem.

Rzym chyba chciał nam pomóc w powrocie, ponieważ w dniu wyjazdu kompletnie popsuła się pogoda. Wiedzieliśmy, że na przystanku trzeba się pojawić dużo szybciej. Nie wiedzieliśmy czy jak będzie dużo podróżnych to podstawią drugi bus. Jak się okazało bajzel był niesamowity. Siedzieliśmy na dworcu dwie godziny, ponieważ autobus którym chcieliśmy jechać nie przyjechał. Podobno się zepsuł. W końcu pojechaliśmy tym którym powinniśmy jechać. Przy okazji napatrzyliśmy się na polskich cwaniaków, którzy chcieli się wcisnąć bez kolejki. 

Na lotnisku zobaczyliśmy jeszcze lepszego cwaniaczka. To była cała rodzina mąż, żona i dwójka dzieci. Zaczęło się od bagażu. Ojciec, bo on tam rządził myślał, że cztery podręczne bagaże które przysługiwały całej rodzinie może połączyć w jedną wielką walizkę. Kłócił się i kłócił ale w końcu musiał zrezygnować i zapłacić za walizę. W samolocie okazało się, że rodzinka leci z nami do Sztokholmu. Niestety system rozdzielił ich tak, że matka z jednym dzieckiem na kolanach siedziała koło jakiegoś faceta i jego córki, a tatuś z drugi dzieckiem siedzieli gdzie indziej. Tatuś kiedy zobaczył, że jego żona siedzi koło mężczyzny zrobił aferę na pół samolotu. Zażądał, że pan który siedział koło jego żony ma się przesiąść na jego miejsce. Oczywiście nikt się na to nie zgodził, bo facet miał zostawić swoje dziecko i przesiąść się gdzie indziej? Miał to zrobić bo arabski pan i władca musi pilnować swojej żony? Skończyło się tak, że stewardesy znalazły im dwa miejsca koło siebie. Dla nas było szokiem to, że można się w taki sposób zachowywać.

Do Sztokholmu jak się potem okazało wróciliśmy już w trójkę. Tak nam dobrze zrobiła ta Barcelona… no ale to już w zupełnie innym poście.