Mołdawia,  Rumunia,  Ukraina

Pierwsza wyprawa do Rumunii, Mołdawii i na Ukrainę.

Wycieczka Rumunia-Mołdawia-Ukraina była dla nas wyjątkową wycieczką, ponieważ była to nasza pierwsza, wspólna wycieczka.

Poznaliśmy się chwilę wcześniej i od razu rzucaliśmy się na głęboką wodę. Taaa bardzo głęboką, ponieważ zorganizowana wycieczka, podczas której jedziesz dzień i noc bez odpoczynku ciasnym autobusem, to hardcore numer jeden, w którym wyjdzie wszystko. To jak ktoś śpi, chrapie, sapie, puszcza bąki, dziwnie je, głupio się zachowuje i mówi kretynizmy. Wyjdzie wszystko jak w prawdziwym praniu. Jak już wiecie, my tę próbę przeszliśmy i polecamy ją innym parom.

Wycieczki zorganizowane mają to do siebie, że o tym z kim jedziesz, dowiadujesz się dopiero po dotarciu na miejsce zbiórki wszystkich autobusów z wszystkich stron Polski. Nas czekała nie lada niespodzianka…..czyli wesoły autobus gastryków. Tylko jedno małżeństwo było w naszym wieku i jedna 18-letnia dziewczyna, a reszta….no jeszcze czterech panów było po 40 tce, ale cała reszta od około 60 tki do 80 tki. Nie zapowiadało to dobrze naszej wyprawy, ponieważ starsze osoby nie lubią się odłączać od grupy i nie lubią wydawać pieniędzy na siedzenie w knajpkach (niektórzy nie mają, a innym szkoda). To oznaczało, że dziadki będę zbierać się już przed planowym czasem zbiórki i krzywo patrzeć na osoby, które przychodzą punktualnie – no bo przecież już czekają i chcą jechać dalej! W hotelowym pokoju czeka na nich tv z kanałem TVPolonia!

Dojechaliśmy do naszej, pierwszej destynacji, czyli Oradea, która zachwyciła mnie od pierwszego wejrzenia. Zakochałam się w pięknej secesyjnej zabudowie. 

Z Oradea wyruszyliśmy do Cluj Napoca, które przywitało nas jeszcze większą ilością kabli na słupach energetycznych. Pierwszy raz w życiu widziałam taką plątaninę kabli.

A do tego piękne, zadbane budynki, światowe marki, jadłodajnie spod znaku złotej mewy – wyobraźcie sobie jakie niektórzy wycieczkowicze mieli zdziwione miny. Większość wyobrażała sobie Rumunię jako zacofany kraj w którym ludzie nie znają McDonald’s i innych „cudów” Zachodniej Europy.

W Klużu udało nam się w końcu odłączyć od grupy i znaleźć fantastyczną węgiersko-rumuńską knajpkę, w której pokochałam rumuńską wersję flaczków. Do tej knajpki zaprowadził nas napotkany chłopak, który pokazał nam dwie knajpki, prowadząc nas przez pół miasta i marnując swój czas tylko za okazję pogadania po angielsku. 

W knajpce obżarliśmy się i opiliśmy wina rumuńskiego i nagle okazało się, że ups jesteśmy mocno spóźnieni. Biegiem ruszyliśmy do autobusu i przy ogólnym pomruku wnerwionych dziadków ruszyliśmy w dalszą stronę.

W Klużu doświadczyliśmy też cofnięcia się w czasie. Poszliśmy kupić kartki, a jak kartki to i znaczki, ale znaczków Pani nie miała, więc zapytaliśmy o pocztę. Pani nam pocztę pokazała, ale niestety zapomniała wspomnieć o fakcie, że poczta jest już zamknięta. 

No i tak jechaliśmy przez północną Rumunię, zwiedzając śmieszne cmentarze, kolorowe kościółki i klasztory, a pogoda….coraz gorsza.

Niestety Rumunia to też psia rozpacz. Wysoko w górach na postoju napotkaliśmy wielkie, bezpańskie psisko, które jadło wszystko.

No i tak przejechaliśmy północną Rumunię, aż dojechaliśmy do naszego ostatniego przystanku, czyli Jassy.

Jassy to miasto położone na granicy z Mołdawią. Do tego miasta podobno dociera niewielu turystów i faktycznie – wiele osób, a szczególnie dzieci przyglądało nam się , jakbyśmy byli jakimiś cudakami.

Rumunię zostawialiśmy w tyle z dziwnymi oknami wyjętymi z otworów okiennych autobusów (balkony szklono w czasach kryzysu/oszczędzania, żeby było cieplej w mieszkaniach).

A za granicą rumuńską ….tajemnicza Mołdawia.

Granicę z Mołdawią przekroczyliśmy w miarę szybko. Pilotka uprzedzała nas, że może być różnie. Możemy stać kilka godzin albo kilkanaście minut. Udało się – nikt się do niczego nie przyczepił i przejechaliśmy granicę praktycznie w tempie ekspresowym. Do stolicy Mołdawii, czyli Kiszyniowa dotarliśmy późnym wieczorem.

Rano zjedliśmy szybko śniadanie i dowiedzieliśmy się, że w Kiszyniowie nie ma co zwiedzać, więc wypuszczą nas z autobusu na głównej ulicy i mamy sobie przez godzinę połazić.

Nie ma nic do zobaczenia…..co za bzdura! Kiszyniów może i nie ma tylu atrakcji co Rzym, ale nie można powiedzieć, że nie ma niczego do zaoferowania. Nawet tej głównej ulicy nie obejdzie się w godzinę. Skończyło się na szybkim biegu i zrobieniu kilku zdjęć budynków, a potem zakupie magnesów.

W Mołdawii widać, że jest to państwo zapomniane przez turystów. W stolicy praktycznie nie było widać turystów. Mimo to zauważyliśmy ogromny wybór magnesów i….wcale nie takie małe ceny.

Chodząc po tej jednej ulicy Kiszyniowa, miałam wrażenie cofnięcia się w czasie. Dziurawe chodniki i ulice, uliczne bazary, mało reklam, ale za to oczobijący McDonald’s i  masa kasyn.

Oczywiście nie obyło się bez zrobienia polskiej wiochy. Punkt zborny pilotka wyznaczyła nam przy Łuku Triumfalnym, w którym zawieszona jest flaga Mołdawii. Ludzie z mojej wycieczki – starsi ludzie, zaczęli się wieszać na linie, na której zaczepiona była flaga – trzeba sobie przecież pyknąć fotę. Tak się wieszali, że aż urwali zaczep. Minuta pięć i nikogo nie było w okolicy (co złego to nie my).

Na „zwiedzanie” Kiszyniowa mieliśmy godzinę, ponieważ….mieliśmy umówioną wizytę w winiarni.

Do winiarni nie mogliśmy się spóźnić ani minuty – taki rygor tam był. Powiem Wam, że ta winiarnia to był niezły hardcore. Pod winiarnią zapakowali nas do małych busików i wywieźli pod ziemię. Jechaliśmy naprawdę długo i ciągle gdzieś skręcaliśmy – normalnie podziemne miasto. Na miejscu przywitała nas przewodniczka/gestapowiec. Na dzień dobry poinformowała nas, że nie mamy się odłączać od grupy i nie możemy robić zdjęć linii produkcyjnej. Generalnie możemy robić zdjęcia, jak nam pozwoli. W czasie kiedy to mówiła, połowa grupy już się odłączyła i pomaszerowała do sali, do której mieliśmy za chwilę wejść i już zaczęła rąbać foty. Przewodniczka powiedziała tylko słowo do naszej pilotki, która wydarła się, że jak się dziadki nie uspokoją, to wylecimy z tej winiarni na zbity pysk.

Zwiedzanie rozpoczęliśmy od oglądania zakazanej linii produkcyjnej, potem posłuchaliśmy o historii winiarni i o tym jakie wina i w jaki sposób tutaj się produkuje.

Wizyta w winiarni polegała głównie na chodzeniu korytarzami i oglądaniu zakurzonych flaszek. Wysłuchiwaniu co to za sławne osoby mają tutaj swoje półeczki z winami. Wszędzie dookoła było pełno pilnujących osób, które chodziły za nami krok w krok.

Po wyjściu z winiarni zaprowadzili nas oczywiście do firmowego sklepiku, w którym mogliśmy zrobić zakupy. Faktycznie ceny były bardzo korzystne.  Dla mnie ta winiarnia to był zbędny punkt programu wycieczki i po wyjściu byłam zła, że praktycznie nie widziałam Kiszyniowa, ale za to widziałam flaszki z winem dla Putina.

Po winiarni ruszyliśmy w kierunku Orheiul Vechi.

Tam mieliśmy zobaczyć pustelnię i klasztor. Niestety do klasztoru nawet nie podeszliśmy, a pustelnię z pustelnikiem to tak też w biegu.

Na zorganizowanych wycieczkach zazwyczaj jest tak, że można sobie wykupić dodatkowe wieczorki regionalne. Na tej wycieczce była taka impreza w Rumunii i na Ukrainie. W Mołdawii mieliśmy tylko jeden nocleg, więc biuro wrzuciło nam obiad jako obowiązkowy punkt, nie pytając, czy jest się zainteresowanym, czy nie. W ten sposób wylądowaliśmy w małej wiosce (nie powiem, ciekawej – takich już chyba w Polsce nie ma) gdzie w jednym z domów prowadzona jest agroturystyka.

W ten sposób udało nam się spróbować coś mołdawskiego. Nie napisałam posta o kuchni mołdawskiej, ponieważ tak naprawdę jej nie znam. Nie potrafię opisać smaków mołdawskich po jednym posiłku, który prawdopodobnie był robiony pod turystów. Jedzenie było podobne do tego, które jedliśmy w Rumunii (mamałyga), ale…..mocno okraszone keczupem. Keczup był na wszystkim i skutecznie zabijał smak. 

To był nasz ostatni punkt wyprawy mołdawskiej. Wyruszyliśmy już mocno spóźnieni do granicy z Ukrainą. Niestety do Odessy jechaliśmy naokoło. Gdybyśmy pojechali przez Naddniestrze, moglibyśmy mieć problemy z przekroczeniem granicy polsko-ukraińskiej, ponieważ nie mielibyśmy pieczątki wyjazdowej z Mołdawii. Naddniestrze nie jest uznawane przez Mołdawię i Mołdawia nie posiada przy „granicy” z Naddniestrzem punktu kontroli granicznej – strasznie to skomplikowane, ale przez to musieliśmy jechać dookoła, a do tego rozgrzebane drogi i trochę czekania na granicy z Ukrainą sprawiło, że do Odessy dojechaliśmy o 2 nad ranem.

W Odessie poprzedniego dnia szalał jakiś tajfun i przywitało nas całe mnóstwo połamanych drzew – a w Odessie tej zieleni jest naprawdę sporo. Tym razem postanowiliśmy odłączyć się od wycieczki i Odessę zobaczyć na własną rękę. Niestety trochę się źle zgadaliśmy z naszą pilotką, ale o tym później.

Odessa jest naprawdę przepiękna. Fakt, że miejscami zaniedbana i zniszczona, ale ma tak niesamowity klimat, że aż zapiera człowieka z zachwytu.

Przed samym wyjazdem na wycieczkę umówiłam się moją bardzo dobrą koleżanką na kawę. Ewa na studiach była na praktykach na Ukrainie i zwiedziła kilka miejsc w tym także i Odessę. Dowiedziałam się od niej, że koniecznie muszę wybrać się na słynne, odeskie targowisko, czyli Privoz, na którym należy spróbować sałatek. W miarę szybko przebiegliśmy przez Odessę i pobiegliśmy na słynny targ. Weszliśmy do wielkiej hali, znaleźliśmy stoisko z sałatkami i…..stwierdziliśmy, że jest tu tak jakby trochę luksusowo. To nie było to, czego się spodziewaliśmy – tam było jak na hali w Gdańsku, już po przebudowie, czyli tak trochę sterylnie i zwyczajnie.

Zakupiliśmy kilka sałatek – które musiały być mega świeże skoro przetrwały do wieczora dnia następnego. Prawdę mówiąc nie wiem co jadłam. Wyglądało to trochę jak zielone glony – nieważne, było niesamowicie smaczne i nic mi po tym nie było. Żałowałam, że nie spróbowałam śledzi, które wyglądały naprawdę zachęcająco. Wyszliśmy z hali i naglę zobaczyliśmy prawdziwy Privoz. Zadaszony plac na którym można było kupić ryby, mięso, owoce i warzywa.

Do Kijowa dotarliśmy bardzo późnym wieczorem.

W Kijowie mieliśmy spędzić cały dzień, więc stwierdziliśmy, że spokojnie sami sobie obejrzymy miasto i jeszcze zdążymy się posilić. Odpuściliśmy sobie grupowe zwiedzanie Ławry Peczerskiej, a w zamian poszliśmy zobaczyć teren Muzeum Wielkiej Wojny Ojczyźnianej z niesamowitymi rzeźbami. Można powiedzieć, że te są mocno w stylu ZSRR, ale moim zdaniem nikt tak nie potrafił oddać mimiki i ducha walki jak rzeźbiarze z sowieckiej szkoły.

Kijów przewędrowaliśmy dosyć ostro ale ze świadomością, że to miasto jest ogromne i nie widzieliśmy nawet połowy. Nie zwiedziliśmy ani jednego muzeum, ani nie zajrzeliśmy do żadnego soboru.

Przejechaliśmy się również fantastyczną kolejką, która kosztowała jakieś śmieszne pieniądze.

W Kijowie spędziliśmy tylko jeden dzień, a następnego wyruszaliśmy w okolice Lwowa.

W Żółkwi – niewielkim miasteczku pod Lwowem spędzaliśmy swój ostatni nocleg. Miasteczko nie powiem urocze, ale strasznie zaniedbane.

A Lwów….dla mnie przereklamowany. Spodziewałam się większego wow. Faktycznie miasto podobne do Krakowa, ale czy aż tak piękne? Nie wiem, może dla niektórych to kwestia sentymentów. W każdym razie, Lwów zaskoczył nas tłumami.

Do Polski wróciłam z przyrzeczeniem, że muszę jeszcze wrócić do Rumunii.

5 komentarzy

  • Co ja wyprawiam

    Osiem lat temu przejechałam Rumunię stopem z moim ex. Odwiedziliśmy Kluż, Tulczę, Braszow, Bukareszt. Chyba tyle… więcej nie pamiętam. Ciekawe, że również i mi plątanina kabli oraz bezpańskie psy zapadły w pamięć z tej wyprawy… Zazdroszczę Wesołego Cmentarza, mnie niestety nie udało się odwiedzić. No i na przyszłość polecam jeszcze Deltę Dunaju – piękne krajobrazy i klimat.

  • Ola

    Hej! ciekawa relacja, pojechałabym 🙂
    wzmianka o Cyganach przypomniała mi dawno oglądany dokument Tony’ego Gatliffa „Latcho Drom” – opisuje podróż kultury cygańskiej prosto z Indii!
    http://www.imdb.com/title/tt0107376/?ref_=nm_flmg_dr_13

    Byłam kiedyś w Mołdawii, ale miałam „miejscowych” przewodników – moja przyjaciółka, teraz wrocławianka, pochodzi stamtąd, z malutkiej wioski Sircea, gdzie mieszka wielu ludzi polskiego pochodzenia

    pozdrawiam serdecznie!

  • Anakaido

    Przypadkiem trafiłam na tego bloga, ale żałuję, że straciłam parę minut z życia na czytanie narzekań na każdego uczestnika wycieczki… Co Ci przeszkadza 18latka kupująca wino, niezależnie od ilości? Nazwanie jej „niunią”, bo nie miała ochoty z Wami rozmawiać jest słabe – w Twojej opinii najwyraźniej też byłabym jakaś dziwna, bo za grosz nie chciałabym spędzić wolnego czasu na wycieczce w Twoim towarzystwie, skoro masz taką tendencję do oceny ludzi… Mniej jadu kobieto… Co więcej „Polandowo” – co to jest? Ponadto zarzucenie starszym osobom nie chodzenia do teatru – może to kwestia Twojego otoczenia? Po co być tak złośliwym dla innych?
    Opis Rumunii ciekawy, ale te wszystkie komentarze na temat uczestników wycieczki były zbędne. Nie wiem czy weźmiesz sobie do serca to co piszę, czy raczej dostanę złośliwy komentarz w odpowiedzi (ewentualnie w ogóle się on nie pojawi), ale życzę powodzenia w pisaniu bloga – przyda się.

    • Agnes

      Bardzo się cieszę, że poświęciłaś mi swój cenny czas – cieszy mnie, że wywołałam w Tobie tyle uczuć, że aż taki esej mi wysmarowałaś, że też Ci się chciało! Super, że tak się zaangażowałaś, bo to że mi odpisałaś (twierdząc że straciłaś parę minut z życia) to jest dla mnie niesamowita gratyfikacja. Pewnie jeszcze tu wrócisz i nabijesz mi licznik odwiedzin za co Ci serdecznie dziękuję! Teraz tak, ja też nie wiem czy bym chciała przebywać w Twoim towarzystwie bo z tego co zauważyłam to nie potrafisz czytać ze zrozumieniem. Ta dziewczyna nie skończyła jeszcze 18 lat. Co do oceniania ludzi…tak lubię to robić, szczególnie ludzi, którzy uważają się za lepszych od innych. Ty też mnie oceniłaś kompletnie mnie nie znając bo ja z tymi ludźmi przebywałam prawie dwa tygodnie, a Ty mnie podsumowałaś po jednym wpisie. Oczywiście, że nie wezmę sobie do serca słów osoby, która zarzuca mi coś co sama robi. Za życzenia dziękuję, przydadzą się aczkolwiek jak widać radzę sobie całkiem dobrze. Serdecznie pozdrawiam i życzę więcej pozytywnych wibracji!