Izrael

Wyprawa do Izraela.

Już wracając z Grecji, obmyślałam plan, dokąd pojedziemy na kolejną wycieczkę. Odkąd obejrzałam Indiana Jones pragnęłam zobaczyć legendarną Petrę – tak więc padło na Jordanię. Niestety w ofercie biura wycieczki nie było samej Jordanii, tak więc przy okazji mieliśmy zwiedzić Izrael. Niestety, ponieważ Izrael można spokojnie zwiedzić na własną rękę. Niestety, bo to nie była wycieczka. To była normalna pielgrzymka!
W hotelu, w którym zatrzymaliśmy się, mieliśmy spędzić trzy noce. Był to hotel położony na terenie Palestyny i prowadzony przez Palestyńczyków. Rany, co tam było za pyszne jedzenie! Codziennie było inne menu, a jedzenie było nie pod nas, Europejczyków tylko prawdziwe, arabskie.
Wycieczka jak się okazało, miała mocno napięty harmonogram i codziennie trzeba było wstawać o 6-7 godzinie rano. Na pierwszy rzut poszła Jerozolima i Betlejem. Tego dnia zdaliśmy sobie sprawę z tego, że coś jest nie tak z tą wycieczką. O ile podobał nam się przewodnik polskiego pochodzenia, który bezceremonialnie zwracał się do grupy: „bo Wy Katolicy to i tamto” co strasznie nas rozmieszało, widząc, jakie to wywołuje oburzenie u niektórych osób, to przebiegnięcie truchtem po część handlową Jerozolimy już nie było fajne.

Idiotyczne było dla nas chodzenie od stacji do stacji, przy których kilka pań koniecznie musiało uklęknąć i pomodlić się zabierając tym samym czas reszcie grupy i np. oglądanie wykonanego przez dwóch Polaków bursztynowego ołtarza.

Biegnąc dalej i przechodząc przez jakieś dziwne przejścia, wyszliśmy w końcu na plac przy Bazylice Świętego Grobu.

Co tam się działo to mózg staje – dzikie tłumy ludzi z całego świata.

Wewnątrz Bazyliki okazało się, że musimy stanąć w ogromnej kolejce, żeby wejść do klaustrofobicznej kapliczki. Odechciało się nam tej wielkiej kolejki. Postanowiliśmy odłączyć się i pozwiedzać bazylikę na własną rękę. W ten sposób dotarliśmy do miejsc, w których grupa ze względu na brak czasu nie była. Zeszliśmy np. do niesamowitych podziemi – generalnie bazylika jest niesamowita i jednocześnie bardzo dziwna. Niby miejsce święte a harmider jak na rynku.

Po zwiedzaniu bazyliki dostaliśmy chwilę dla siebie, czyli pilotka zaprowadziła nas w miejsce, w którym można było zjeść i zrobić jakieś zakupy. 
Z Jerozolimy pomknęliśmy z powrotem do Betlejem. Samo Betlejem to inny świat – taki typowy, arabski. Syf na ulicach, rozwalone chodniki, samochody osobowe, w których kobieta siedzi na przednim miejscu z dzieckiem na kolanach, a na tylnym cztery osoby, no i przyglądanie się nam – białym turystom. Wcześniej od przewodnika usłyszeliśmy, że w Betlejem jest niebezpiecznie i najlepiej wieczorem chodzić grupami. Sama bazylika to ogromne rozczarowanie – jest zwyczajnie brzydka i nieciekawa. W środku wszyscy musieliśmy stanąć w wielkiej kolejce. Tutaj przynajmniej panowała cisza, ale tylko dlatego, że wszyscy byli pilnowani przez zakonników, którzy co chwilę uciszali towarzystwo. Postanowiliśmy nie pchać się dalej skoro i tak nas nie interesuje dziura w podłodze.

Zanim dotarliśmy nad Morze Martwe, zaliczyliśmy jeszcze kilka punktów.
Pierwszym było starożytne miasto Jerycho, czyli góra piachu i kamieni. Za tę przyjemność trzeba było zapłacić ekstra. Żałowałam potem, że nie posłuchałam mojej, byłej szefowej, która mi powiedziała, że tam nic nie ma.

Za to ciekawie było posłuchać o pewnym klasztorze, do którego podjeżdżała kolejka linowa. Wcześniej ten klasztor był w programie wycieczki, ale zarządzał nim strasznie sfochowany zakonnik, który bardzo często nie wpuszczał do środka turystów. Tak więc biuro zrezygnowało z tej przyjemności.

Z Jerycho popędziliśmy do niesamowitej twierdzy Masada. To był jeden z najlepszych punktów tej wycieczki.

 Po Masadzie czekał nas jeszcze jeden punkt, czyli Qumran, miejsce odkrycia rękopisów Esseńczyków. Niesamowite miejsce, do którego chciałabym jeszcze wrócić.

A na koniec wylądowaliśmy nad Morzem Martwym. Tyle sobie obiecywałam po tym miejscu. Przyjechaliśmy do miejsca, w którym była wielka plaża z całym kompleksem rozrywkowym. Przebrałam się w kostium kąpielowy i zaraz padłam trupem na widok plaży i morza. To nie było morze, to była jakaś, syfiasta glinianka. To nie było to, co widziałam na zdjęciach! Na plaży nie dość, że było pełno śmieci, to do tego nad wodą siedziała masa młodych Palestyńczyków wpatrujących się w roznegliżowane kobiety. To mnie skutecznie zniechęciło do paradowania w kostiumie i wejścia do syfiastej wody. Za to Pan B. wszedł do wody i prezentował mi swoje umiejętności unoszenia się na wodzie.

To był nasz ostatni nocleg w Jerozolimie, następnego dnia wyruszaliśmy na podbój wszystkich kościołów w Izraelu.
Zanim wyruszyliśmy na dalszy podbój Izraela, zwiedziliśmy jeszcze dwa miejsca w Jerozolimie. Tego dnia zwiedzaliśmy Wzgórze Świątynne należące do muzułmanów. Aby wejść na teren wzgórza, trzeba swoje odstać w całkiem długiej kolejce. Do tego wyznaczone są godziny, w których można zwiedzić to miejsce. Są pory dnia (w piątek również nie można tam wejść), w którym innowiercy nie mają wstępu na teren należący do muzułmanów. Do tego wszystkiego przechodzi się przez kontrolę, na której strażnicy patrzą czy oprócz niebezpiecznych materiałów/narzędzi nie wnosi się przedmiotów religijnych. Nie wolno tam wnieść pisma świętego, a medaliki i krzyżyki trzeba schować tak, żeby nie były widoczne – symmpatycznie, co? Oczywiście turyści mogą poruszać się tylko po ściśle wyznaczonym terenie.

Spod Złotej Kopuły przebiegliśmy się do innego świata czyli pod Ścianę Płaczu. Klimat niesamowity tylko trzeba uważać, żeby niechcący nie zawędrować nie do swojej strefy modłów.

Z Jerozolimy popędziliśmy do Tel-Avivu, którego zwiedzanie wyglądało tak, że przejechaliśmy się ulicami tego miasta i to by było na tyle. Zobaczyliśmy wielkie nic. Trochę lepiej było z Jaffą, która obecnie jest częścią Tel-Avivu. Niestety szmat czasu zabrało nam zwiedzanie kolejnego kościoła – przez to mieliśmy dosłownie chwilę na przejście się cudnymi uliczkami.