
Listopadowa wyprawa do Albanii.
Czy też tak macie, że jeżeli linie lotnicze odwołają Wam lot, to zastanawiacie się, czy to nie jest jakiś znak, żeby nie jechać? Ja tak mam i faktycznie na tym wyjeździe mieliśmy pecha, ale o tym dalej.
W zasadzie to na jesienny wypad myśleliśmy o Rodos, ale ceny biletów plus promocja linii lotniczych sprawiły, że padło na Albanię. Znowu, bo to był nasz drugi raz w roku (Tutaj możecie przeczytac o naszej wielkanocnej wyprawie ). Bilety kupiliśmy z dużym wyprzedzeniem, bo wiadomo, trzeba korzystać z promocji. Kupiliśmy bilety i po kilku miesiącach okazało się, że linie lotnicze zlikwidowały nasz lot. Na szczęście znaleźliśmy lot do Tirany w tym samym mniej więcej terminie i o przyzwoitej cenie. Niestety minus był taki, że wylatywaliśmy z lotniska Arlanda, a wracaliśmy na Skavsta. Oznaczało to, że bezsensu jest jechanie i zostawienie auta na parkingu koło Arlandy, a tym bardziej na Skavsta.
Pech nr 1, czyli hotel
Kolejnym minusem był jeden z noclegów. Po przesunięciach z lotami w Tiranie lądowaliśmy dzień wcześniej i wcześniej mieliśmy wrócić do Sztokholmu. Niestety zabukowaliśmy jeden nocleg koło lotniska bezzwrotny. To nie był tani nocleg, a hotel nie chciał nam pójść na rękę i zmienić rezerwację o ten jeden dzień. W ten sposób nie chcąc tracić kasy, musieliśmy spędzić ekstra jeden dzień niedaleko lotniska. Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, bo w ten sposób pojechaliśmy do kolebki państwa albańskiego, czyli Albanopolis. Hmm same pozostałości miasta przypomniały mi nieco Jeryho, czyli kupa kamieni, z tym że tutaj nie musieliśmy płacić miliona monet. Ba za darmo było. A hotel wypasiony ze śniadaniem i strasznie luksusowy jak na nasze normalne standardy podróżnicze. Do tego prawie pusty, więc prawdopodobnie złośliwie nie zmienili nam rezerwacji,a może myśleli, że zrezygnujemy i będą mieli kasę za nic. W każdym razie był to ostatni bezzwrotny nocleg w naszej karierze podróżniczej. Do tego prawie pusty, więc prawdopodobnie złośliwie nie zmienili nam rezerwacji, a może myśleli, że zrezygnujemy i będą mieli kasę za nic. W każdym razie był to ostatni bezzwrotny nocleg w naszej karierze podróżniczej. Do tego prawie pusty, więc prawdopodobnie złośliwie nie zmienili nam rezerwacji, a może myśleli, że zrezygnujemy i będą mieli kasę za nic. W każdym razie był to ostatni bezzwrotny nocleg w naszej karierze podróżniczej. W każdym razie był to ostatni bezzwrotny nocleg w naszej karierze podróżniczej. Do tego prawie pusty, więc prawdopodobnie złośliwie nie zmienili nam rezerwacji, a może myśleli, że zrezygnujemy i będą mieli kasę za nic. W każdym razie był to ostatni bezzwrotny nocleg w naszej karierze podróżniczej.W każdym razie był to ostatni bezzwrotny nocleg w naszej karierze podróżniczej. Do tego prawie pusty, więc prawdopodobnie złośliwie nie zmienili nam rezerwacji, a może myśleli, że zrezygnujemy i będą mieli kasę za nic. W każdym razie był to ostatni bezzwrotny nocleg w naszej karierze podróżniczej.
Berat, czyli boska kawa i pistacjowe tiramisu
Z Tirany popędziliśmy na południe do Berat. Byliśmy już w tym mieście za pierwszym razem w Albanii, ale pół dnia to stanowczo zbyt mało na to niewielkie, ale naszpikowane zabytkami miasto. Położone na dwóch wzgórzach wymaga niezłej kondycji, bo wspięcie się do twierdzy, a potem wejście do części chrześcijańskiej zabiera masę energii i czasu. W Berat po raz kolejny przekonaliśmy się, że jedzenie w malutkiej osiedlowej pizzerii jest o niebo lepsze od drogiej restauracji.
Jeszcze po drodze do Beratu zjechaliśmy do niewielkiego miasteczka Peqin, w którym były mury starej twierdzy, niestety zamknięte, zabytkowy meczet i oczywiście to, co ja najbardziej lubię, czyli most z czasów romańskich, pozostałość po via Egnatia. I to uczucie bycia z innego świata, bo tak się tam czuliśmy. Zapomniane przez świat miasteczko. Pewnie upadek systemu powoli je zniszczył, a potem budowa obwodnicy zrobiła swoje. Przykro patrzeć na to, że w Albanii niszczeje mnóstwo zakładów, które kiedyś pracowały i produkowały mnóstwo rzeczy. Niestety Albania stała się wyłącznie odbiorcą produktów zachodnich – najlepiej z Niemiec i Włoch. A takie mają możliwości…
Z Beratu popędziliśmy na Vlorę, a po drodze zwiedziliśmy park archeologiczny Bylis. Ciężko był do niego dojechać, bo jedna trasa okazała się być mocno ryzykowna i musieliśmy się cofnąć. Mimo to było warto, bo pozostałości ogromnego miasta zwiedzaliśmy sami – nie licząc pracującej grupy archeologów.
Jazda bocznymi drogami, które może są nieco wyboiste, ma swoje plusy. Nareszcie mogliśmy z bliska obejrzeć pompy ropy naftowej, które widziałam tylko na filmach amerykańskich. Od nadmiaru zapachu ropy potem głowa mnie rozbolała. Serio, tych pomp jest naprawdę sporo i w powietrzu czuć mocno ten zapaszek ropy.
Vlora, czyli pyszna pizza i niesamowita twierdza
We Vlorze spaliśmy tylko jedną noc. Niby już tu byliśmy i mieliśmy chyba trzy noclegi, ale wtedy Freja była mała i np. nie dotarliśmy do twierdzy, która góruje nad Vlorą i nie zwiedziliśmy dwóch cmentarzy. Do Vlory przyjechaliśmy również po to, żeby zjeść genialną pizzę. Tym razem twierdzę zaliczyliśmy, na resztę nie starczyło już czasu, ponieważ czekała nas długa droga do Tirany. Pewnie jeszcze wrócimy, jadąc kolejnym razem na południe Albanii.
Twierdza okazała się być całkiem ciekawa, ale…standardowo trzeba było uważać pod nogi. Zero zabezpieczeń. Jakieś dziury prowadzące nie wiadomo gdzie. A ja, pańcia z miasta wystroiłam się w balerinki.
Z Vlory popędziliśmy do Tirany do naszej już zaprzyjaźnionej pani, która wynajmuje mieszkanie prawie w samym centrum Tirany i do której po tym co było, na bank wrócimy. W tym momencie rozkręca się opowieść o pechu.
Pech nr 2
Do Tirany dotarliśmy dosyć późno, ale poszliśmy jeszcze coś zjeść i na obiecany Frejce plac zabaw. Niestety plac zabaw był zamknięty, ale otwarte były autka na żetony. Spędziliśmy tam trochę czasu, do momentu kiedy zaczęłam się dziwnie czuć. Zrobiło mi się strasznie słabo i zaczął mnie boleć brzuch. Do domu dotarliśmy w zwolnionym tempie, gdzie od razu położyłam się do łóżka i zasnęłam. Rano było trochę lepiej, ale niechęć do wypicia kubka kawy świadczyła o jednym – byłam chora. Tego dnia mieliśmy zwiedzać Tiranę. Mieliśmy jeszcze kilka muzeów do zwiedzenia, chcieliśmy zobaczyć czy piramida Hoxhy została już wykończona i zjeść coś dobrego, ale najpierw mieliśmy pójść z właścicielką mieszkania na zakupy po dobrą oliwę i rakiję. Kobieta bardzo się przejęła moją niedyspozycją i zmusiła do wejścia po drodze do apteki, w której kupiła mi tabletki.Naprawdę nie pozwoliła nam zapłacić. Było nam głupio, ale wyglądało to tak, jakby się chciała odwdzięczyć za nasz prezent, który przywieźliśmy dla niej i jej rodziny. Zaprowadziła nas do wywalonego w kosmos warzywniaka, chociaż tak po prawdzie to większość warzywniaków w Tiranie jest wywalona w kosmos jeżeli chodzi o czystość, ułożenia, a przede wszystkim wybór towaru. Dogadała się ze sprzedawcą, która oliwa jest najlepsza i w ogóle służyła nam za tłumacza, bo w warzywniaku to tylko po albańsku. a przede wszystkim wybór towaru.
Tirana i zdjęcie w stylu Kasi Cichopek
Po tabletkach jakbym poczuła się lepiej, ale nie na tyle, żeby zwiedzać muzea, z czego bardzo się ucieszyła reszta rodziny. Poszliśmy więc znowu na małpiarnię, a ja nawet wypiłam kawę. W drodze powrotnej zrobiliśmy jedyne zdjęcie w Tiranie na Kasię Cichopek, która w tym samym miejscu zrobiła sobie zdjęcie kilka tygodni wcześniej. No cóż, czasami trzeba popatrzeć na zdjęcia innych ludzików, żeby dostrzec super kadr.
Na drugi dzień pożegnaliśmy się z naszą gospodynią, która jeszcze raz nas zaskoczyła prezentem/pamiątką z Albanii. Właściwie to Freja dostała ten prezent. No ale na Bałkanach tak mają. Pomagają i dają od serca.
Na ostatni dzień mieliśmy zaplanowany ogród zoologiczny, ale najpierw obfite śniadanie i potem jeszcze ostatnie zakupy w naszym ulubionym sklepie plus zakup pysznego greckiego jedzenia na drogę, które wypatrzyliśmy poprzednim razem. Ja się już nieco lepiej czułam, ale…zjadłam pyszne jedzenie w zaznajomionej już knajpce i…w drodze do auta musieliśmy w trybie ekspresowym poszukać miejsca z toaletą. Okazało się, że nie jestem jeszcze zdrowa. Tak więc pomachałam na pożegnanie pysznemu kebabowi z sosem truflowym. Po zoo snułam się i tylko robienie zdjęć jakoś mnie trzymało w pionie. A ogród zoologiczny całkiem fajny z bardzo dużymi wybiegami dla zwierząt.
Moje zatrucie możemy już sobie odpuścić. Trwało tydzień, więc obstawiam jakąś paskudną bakterię e coli albo salmonellę. Nie pierwsze i na pewno nie ostatnie. Szkoda tylko, że w samolocie mogłam tylko popatrzeć i powąchać pysznego jedzenia, którym zajadał się Pan B.
Pech nr 3
Jeżeli myślicie, że to koniec opowieści o naszym pechu to się mylicie. Na lotnisku przy zdawaniu auta okazało się, że dostaliśmy w Tiranie mandat za parkowanie. Taki to już super system mają wypożyczalnie aut w Albanii. A niby taki zacofany kraj… A my to, co zaoszczędziliśmy na jednym noclegu, to wydaliśmy na mandat.
Tak czy siak, wyjazd był bardzo fajny. Najfajniejsze w tym wszystkim było to, że mieliśmy fantastyczną pogodę. Fakt, że wieczorami było trochę chłodno, ale nie tak, żeby chodzić w kurtkach. Fajnie też było znowu pojechać do Berat i pochodzić po tym mieście bez pośpiechu i zadyszki, bo można ją dostać przy wspinaniu się do twierdzy (Fajnie też było znowu pojechać do Berat i pochodzić po tym mieście bez pośpiechu i zadyszki, bo można ją dostać przy wspinaniu się do twierdzy (Tutaj o pierwszych odwiedzinach Beratu) . I nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Moje zatrucie dało oddech reszcie drużyny, bo to ja zawsze narzucam tempo, bo przecież trzeba jak najwięcej zobaczyć. Nie trzeba. Czasami trzeba zwolnić i po prostu pobyć. Najważniejsze, że Freja była zadowolona, bo była i małpiarnia i ogród zoologiczny, a przede wszystkim zakupy w ukochanym sklepie Jumbo. I nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Moje zatrucie dało oddech reszcie drużyny, bo to ja zawsze narzucam tempo, bo przecież trzeba jak najwięcej zobaczyć. Nie trzeba. Czasami trzeba zwolnić i po prostu pobyć. Najważniejsze, że Freja była zadowolona, bo była i małpiarnia i ogród zoologiczny, a przede wszystkim zakupy w ukochanym sklepie Jumbo.
Na koniec polecajka
Obiecaliśmy Pani Regis od mieszkania w Tiranie, że do niej wrócimy. Mieszkanie jest naprawdę fajne i gdyby ktoś chciał namiar, to ja bardzo chętnie się podzielę. Nic z tego nie będę miała – w taki sposób mogę odwdzięczyć się za pomoc którą dostaliśmy. Mieszkanie jest w świetnej lokalizacji, czyste, nowocześnie urządzone i bardzo przytulne. Do tego, można się meldować w nocy, a właściciele mieszkają za ścianą. Jakby coś to polecam.

