Wielkanocna wyprawa do wschodniej Albanii.
Od kilku lat jeżdżę z Freją do Gdańska na Wielkanoc. W Polsce wiadomo, te święta są inne – pomimo tego, że obchodzimy je raczej po świecku, ale klimat jest wyczuwalny, a nic bardziej uroczego od małych dzieci idących z koszyczkami nie ma na świecie. W tym roku było nieco inaczej. Pod koniec zeszłego roku spontanicznie postanowiliśmy kupić bilety do Albanii i spędzić tam ferie wielkanocne. W kraju, w którym na pewno będzie cieplej niż w Szwecji i w Polsce. Szkoda tylko, że wylot był w Wielką Niedzielę, więc…trzeba było się jeszcze wymiksować z wielkanocnego śniadania u teściowej. Wymówkę miałam świetną, czyli ostatnie dopakowywanie i robienie jedzenia.
To miał być nasz trzeci pobyt w Albanii (mój czwarty) i tym razem postanowiliśmy pozwiedzać Albanię od strony wschodnio – południowej. Zabukowaliśmy po jednym noclegu w Elbasan, Lin, Korce i w sumie cztery w Tiranie w tym jeden po wylądowaniu w nocy przy lotnisku i ostatnie trzy przed wylotem w centrum miasta.
Lot oczywiście przebiegł spokojnie. Utwierdziliśmy się jedynie w opinii, że Albania stała się bardzo popularnym kierunkiem dla Szwedów, ponieważ prawie połowa samolotu to byli Szwedzi. Jak widać, inflacja daje ostro po szwedzkich portfelach, skoro wybierają na urlopy tanie kraje.
Zaczęliśmy tradycyjnie, czyli od zakupów w naszym już ulubionym centrum handlowym, w którym znajduje się fantastyczny sklep Jumbo z rzeczami i zabawkami dla dzieci, w którym Freja szaleje, a nas nie boli portfel.
Po drodze zwiedziliśmy piękny zamek Petrele, który nam dał nieźle w kość, ponieważ wspinaczka w 26-stopniowym upale nie należała do najlżejszych, ale widok zrekompensował wszystkie niedogodności.
Do Elbasan dotarliśmy po południu. Spaliśmy na przedmieściu miasta, które tak naprawdę było wioską. Koguty darły dzioby od rana do nocy, a do tego trafiliśmy na jakieś kocie bójki na blaszanym dachu. Następnego dnia zanim ruszyliśmy dalej, poszliśmy na miejskie targowisko, na którym czuliśmy się jak przybysze z kosmosu, a ludziom, u których kupowaliśmy m.in. oliwę i przyprawy zapierało dech ze strachu, że nie znają angielskiego. Nie ważne, dogadaliśmy się na migi, czasami jakiś przechodzień rzucił coś po angielsku. Ja miałam wypisane albańskie nazwy ziół, a niektóre tak jak papryka czy oregano to prawie ta sama nazwa. Zawsze szukamy takich targowisk, żeby kupić u zwykłych ludzi, a poza tym domowe zawsze najlepsze.
Elbasan nie jest duże i nie ma zbyt wiele ciekawych zabytków. Widać, że nie jest to odwiedzane przez turystów miasto, ale stare mury miejskie to po prostu bajka.
Z Elbasan ruszyliśmy do kolejnego noclegu w Lin nad Jeziorem Ochrydzkim. Po drodze zboczyliśmy i podjechaliśmy do starego mostu z czasów osmańskich. Musieliśmy zrobić spacer po niezłych wertepach, żeby dostać się do mostu, ale warto było. Most w hmm w mocno nieokreślonym stanie, ale po tym jak pan przejechał po nim skuterem (nie wiem, jak to zrobił) nie było siły, żeby po nim nie przejść. Zawsze się zastanawiam, ile w swoim czasie owiec spadło z takich mostów.
W Lin mieliśmy nocleg w domu gościnnym. Gospodarze mieszkali na samej górze, a my na piętrze. Byliśmy jedynymi gośćmi, ponieważ sezon turystyczny na początku kwietnia leży i kwiczy. Stąd mieliśmy wrażenie, że wszyscy nas obserwują – łącznie z gospodynią, która chyba śledziła nas przez otwarte okno i jak tylko wracaliśmy do domu, to pytała, gdzie byliśmy i czy nam się podobało. Fajne te Lin. Woda w Jeziorze Ochrydzkim w zależności od pory dnia zmieniała swój kolor, i raz była turkusowa, raz granatowa, a raz szara. Jedyny minus tego noclegu to przenikliwe zimno, które potrafiło obudzić w nocy. Minusem było też to, że mozaiki, które znajdują się w ruinach starego kościoła w Lin zostały przysłonięte.
Z Lin ruszyliśmy przez ponury Pogradec do Korce, w którym zostaliśmy nieco naciągnięci przez Cyganów (dla mnie każdy kontakt z tą grupą kończy się naciągnięciem albo okradzeniem, więc jestem do nich uprzedzona i nic tego nie zmieni). Standardowo wynajęliśmy apartament przez znany portal. Nocleg miał być z parkingiem. Czekaliśmy pod budynkiem i nagle zobaczyliśmy kilku nastolatków. Pomyślałam sobie, że to jacyś naciągacze – chwilę wcześniej podobni, tylko młodsi żebrali w restauracyjnych ogródkach, więc od razu się najeżyłam. Jak się okazało, to towarzystwo było od właściciela mieszkania, w którym mieliśmy spać. Nie oznacza to, że przestałam się obawiać o to co może się wydarzyć. Najpierw zjechaliśmy do podziemnego garażu pod wieżowcem, w którym było praktycznie zerowe oświetlenie. Połowa garażu była zalana. Wszystko wyglądało jak z filmu Mad Max. Puste szyby od windy. Jakieś schody donikąd, bo żeby wejść do garażu, trzeba było wyjść na zewnątrz budynku i zejść do garażu podjazdem dla samochodów. Potem się okazało, że pilnował go jakiś dziadek, ale tak naprawdę każdy tam mógł wejść. Chłopacy pomogli nam z bagażami, zaprowadzili na górę i stali się jacyś nerwowi. Na nasze pytanie o WiFi nie potrafili powiedzieć, jakie jest hasło. Syn właściciela nie mógł się dodzwonić do ojca. Udało mu się w końcu z telefonu kolegi. No i niespodzianka, czyli 10 euro za parking. Jak na Albanię to naprawdę mnóstwo pieniędzy. W ofercie nie było mowy o dodatkowej zapłacie za parking, zapytaliśmy więc potem właściciela, o co chodzi. Odpowiedział nam, że to nie za parking, ale podatek. Tak się składa, że podatek też jest wliczony w cenę, która jest podana na portalu z noclegami. No i jak tu nie mówić, że Cyganie to naciągacze i kombinatorzy? Pozostał duży niesmak i mamy zamiar zgłosić to portalowi, który pośredniczył w wynajmie. Nocleg był ogólnie bardzo przyzwoity i nawet było cieplej niż w Lin, ale długo mi zajęło, zanim zasnęłam z myślą, że ktoś nam tam w nocy wejdzie i w najlepszym razie okradnie.
A Korce? Bardzo pozytywnie. To było jakby trochę cofnięcie się w czasie. Takich publicznych/darmowych toalet to ja nie widziałam chyba z 30 lat. Nie będę się zagłębiać w szczegóły, ale moje dziecko tak jak ja w jego wieku miało duże opory, przed skorzystaniem z takiej jakby nie było obrzydliwej toalety. Takie rzeczy też tak naprawdę mają swój urok. Pozwalają docenić to co się ma u siebie. W Korce odkryliśmy również knajpę przy browarze Korce. Najpierw nie mogliśmy trafić do tej ukrytej trochę restauracji, potem pomyśleliśmy, że to jakaś mordownia, a po wejściu opadły nam szczęki. Faktycznie, był kącik mordowni w przedsionku, w którym była też taka palarnia, że można był zawiesić siekierę. Za to dalej jak w najlepszej restauracji, a ceny…szokująco niskie jak na miejsce o takim standardzie.
Z Korce wracaliśmy już do Tirany ale jeszcze odbiliśmy trochę w bok i pojechaliśmy do niesamowitej wioski, która kiedyś była sporym miastem. O jej dawnej świetności świadczy ilość prawosławnych kościółków z przepięknymi malowidłami ściennymi. A wszystko podziwia się w ciszy, bo turystów nie ma, albo w sezonie jest ich pewnie niewielu. Miejsce, które zasługuje na osobny post.
Do Tirany dotarliśmy po prawie całym dniu jazdy. Pani, od której wynajmowaliśmy mieszkanie, czekała już na nas na parkingu. To był chyba najfajniejszy nocleg, jaki mieliśmy w całej Albanii. Bardzo czysty i super urządzony. Podpatrzyłam nawet kilka rzeczy z wystroju i w ten sposób kupiliśmy na tirańskim targowisku kapę na sofę. Tiranę zwiedzaliśmy tym razem bez pośpiechu, ale udało się odwiedzić Narodowe Muzeum Historyczne, w którym Freja zostawiła czapkę na fotelu i po kilku minutach, kiedy się po nią cofnęliśmy już jej nie było. Meczet, w którym jeden z panów pilnujących otaksował oceniającym wzrokiem moją sukienkę przed kolano i kazał ubrać spódnicę do kostek, a drugi najpierw kazał dać datek, który chyba był za mały jak na turystkę z Zachodu/Północy, a potem przy wychodzeniu poganiał tak, że nie zdążyłam dobrze zapiąć sandałów. Na szczęście głowy nie kazali zasłaniać, ale wtedy bym tam nie weszła i tyle.
W Tiranie byliśmy trzy dni, w czasie których był czas na zwiedzanie, zakupy, zabawę na wszelkiej maści placach zabaw i przepyszne jedzenie. Staraliśmy się jeść tradycyjne potrawy albańskie czyli mięso z grila i jeszcze raz mięso z grila, które Albania ma genialne. Do tego pyszna pizza i kebaby, ale na styl albański, czyli np. z genialną kosowską kiełbasą.
Czas szybko zleciał, a my już na lotnisku, które jest jednym z moich ulubionych, ponieważ jest świetnie zorganizowane i ma jedną z najlepszych i najsprawniejszych kontroli bezpieczeństwa i paszportowych, jakie widziałam, zastanawialiśmy się kiedy tu znowu przylecimy. Już wiemy, że niedługo 🙂
A gdybyście szukali fajnego i niedrogiego noclegu w Tiranie, to polecam Wam Regis Apartment, który znajdziecie na Booking (robię to z czystej wdzięczności bez jakichkolwiek korzyści materialnych).