Wyprawa na Bałkany.
Wycieczka na Bałkany pojawiła się totalnie niespodziewanie. Pierwszy raz w swojej karierze zawodowej postanowiłam wykorzystać fundusz urlopowy na jakąś wycieczkę. Wpadłyśmy z koleżanką na pomysł, żeby wybrać się do Londynu, w którym mieszkał jej brat. Niestety bilety lotnicze w magiczny sposób drożały z godziny na godzinę. Stwierdziłam, że jak tak dalej pójdzie, to nie będzie mnie stać na tę wyprawę. Zrezygnowałam więc z Londynu i wykupiłam wycieczkę z biura podróży. Wzięłam praktycznie pierwszą z brzegu, czyli Bałkany. To miała być objazdówka po Serbii, Macedonii, Albanii, Czarnogórze, Chorwacji i Słowenii. Zawsze byłam strasznie ciekawa Albanii i chyba dlatego wybrałam akurat tę opcję.
Do wycieczki podeszłam jak do kolonii. Na początku nikogo nie znasz, ale w trakcie na pewno znajdziesz jakąś koleżankę. Niestety tak jak na koloniach tak i tutaj już na samym początku uaktywniły się mendy społeczne. Z Gdańska wyjeżdżaliśmy późno w nocy i większość miała ochotę sobie pospać, ale nie, ponieważ grupka starszych pań i ich mężów miała ochotę posłuchać i pośmiać się z przaśnych kawałów jednego z panów. No i tak rechotali do rana. W dzień kiedy dosiadali się coraz to nowi uczestnicy wycieczek (autobus zbiera towarzystwo przez pół Polski) towarzystwo poczuło się zmęczone i pani siedząca przede mną bez ostrzeżenia opuściła nagle na ful swoje siedzenie przykleszczając mi boleśnie kolana. Siedzenia nie podniosła już do końca podróży – pomimo tego, że nie spała.
Naszym pierwszym przystankiem był Belgrad. Zanim wjechaliśmy do stolicy Serbii, zatrzymaliśmy się na stacji benzynowej. Tam pierwszy raz zobaczyłam psią i kocią biedę w tym państwie. W życiu nie słyszałam, żeby kot tak przeraźliwie miauczał – a wszystko to z głodu. Jak wyglądało zwiedzanie Belgradu? Nijak. Autobus zaczął jeździć po całym mieście, ale najpierw zawiózł nas do najsłynniejszej świątyni prawosławnej w Serbii i nie tylko – czyli cerkwi św. Sawy. Cerkiew jest jedną z największych na świecie i jest wciąż wykańczana. Po wyjściu z cerkwi zapakowali nas w autokar i zaczęli dalej obwozić po mieście.
Autokar dowiózł nas w końcu w okolice twierdzy Kalemegdan, gdzie mogliśmy zakupić kartki i pamiątki. Sama twierdza jest niesamowita i teraz po kilkudniowym pobycie w Belgradzie mogę śmiało powiedzieć, że chcąc ją całą obejść, trzeba przeznaczyć na nią cały dzień. My weszliśmy na taras widokowy, żeby zobaczyć miejsce, w którym Sawa wpada do Dunaju i pobiegliśmy dalej. Doszliśmy do głównego deptaku Belgradu i dostaliśmy „aż” 30 minut czasu wolnego.
Belgrad opuściliśmy w szybkim pędzie i pomknęliśmy na południe do niewielkiego miasta leżącego niedaleko granicy z Macedonią – Leckovac. Zatrzymaliśmy się w małym hotelu w którym w końcu można było zmyć z siebie syf dwudniowej podróży. Leskovac pokazało nam trochę inną Serbię – taką zacofaną i trochę smutną. Z jednej strony kluby z wystrojonymi dziuniami, a z drugiej rozpadające się domy, chodniki i masa, biednych, bezpańskich psów.
Następnego dnia ruszyliśmy do Skopje. Autokar wysadził nas na wzgórzu, na którym znajdowała się piękna twierdza, której oczywiście nie zwiedzaliśmy. Za to znalazł się czas na małą cerkiew, a potem meczet, do którego weszłam, prawdę mówiąc, trochę niestosownie ubrana, bo w koszulce na ramiączkach i krótkich portkach. Nikt mi nigdzie nie zwrócił uwagi – no to weszłam….
Z meczetu pobiegliśmy na starą część Skopje i truchtem przebiegliśmy przez wąskie uliczki tej urokliwej części miasta. Nie było czasu, żeby się przyjrzeć, co tam sprzedają, ponieważ trzeba było biec dalej mostem do nowej części miasta. Jak się okazało, biegliśmy do…..domu Matki Teresy. Skopje można powiedzieć, że tylko liznęliśmy.
Wieczorem dotarliśmy do Ohrydu, w którym mieliśmy spędzić kolejne dwa dni, z których jeden dzień był poświęcony na zwiedzanie tego miasteczka, a drugi na odpoczynek.
Tego samego wieczoru mieliśmy wieczorek taneczny, po którym sporą grupą poszliśmy się przejść do jakieś kapliczki. Niestety nie dotarliśmy na miejsce, ponieważ po drodze trafiliśmy na trupa. Jakiś czas przed nami musiała być jakaś ostra bójka, albo coś innego, ponieważ na ziemi leżał zakrwawiony koleś i już nie oddychał. Ludzie, którzy tam przyszli przed nami też za wiele nie wiedzieli tyle tylko, że za chwilę będzie policja. Zadzwoniliśmy szybko do pilota, który kazał nam się stamtąd szybko zabierać, ponieważ policja mogłaby nas zatrzymać i tyle by było z naszej, dalszej podróży. Tyle z Macedonii. Następnym przystankiem była Albania.
Albania bolała od początku. Bolała jak cholera, ponieważ w związku z tym, że w Albanii nie mieliśmy noclegu, musieliśmy ją przejechać (i zwiedzić) w ciągu jednego dnia. Tak więc pobudka była o 4 nad ranem – śniadanie na wynos i szybkie pakowanie się do autokaru. Postanowiłam, że jak zwykle prześpię się w trakcie jazdy, ale jak tylko przekroczyliśmy granicę z Albanią, zapomniałam o tym, jak bardzo nienawidzę wstawać o nienormalnej porze dnia. Granicę przekraczaliśmy w okolicy Jeziora Ohrydzkiego. Pieliśmy się mocno w górę do punktu granicznego, a od granicy zaczęliśmy zjeżdżać całkiem ostro w dół. Droga całkiem dobrej jakości za to pełna ostrych zakrętów i przejazdów pod kolejowymi wiaduktami. W świetle budzącego się dnia wyglądało to niesamowicie i szybko zapomniałam o moim paskudnym nastroju. Wszystko było jakieś inne – od domów, które miały zagospodarowany parter (sklep, warsztat samochodowy) z surowymi piętrami, po dziwne betonowe rowy na poboczu drogi. To, co wprawiło mnie i innych pasażerów w osłupienie to „autostrada”. Wszyscy pędzili po dziurawej autostradzie, nie stosując się kompletnie do jakichkolwiek przepisów. Najlepsze było to, że zdarzali się też i tacy co jechali pod prąd. Do tego wszystkiego piesi, którzy potrafili nie dość, że przechodzić przez tę „autostradę” to jeszcze maszerować wzdłuż pasa środkowego.
Pierwsze co zobaczyłam po wyjściu z autokaru w Tiranie, była słynna mozaika rewolucji albańskiej. Ten niezwykły „obraz” znajduje się na ścianie Muzeum Narodowego przy najsłynniejszym placu w Tiranie – placu Skanderberga. Mozaika jest niesamowita i chętnie bym tam postała i pogapiła się na nią.
Niestety czas nas gonił. Zamiast popatrzeć na ten, jakby nie było symbol Tirany i chyba całej Albanii pobiegliśmy do najstarszego zabytku Tirany – meczetu, który ja – ze względu na krótkie portki sobie podarowałam.
Po zwiedzeniu meczetu udaliśmy się pod drugi obiekt, który strasznie chciałam zobaczyć, czyli słynną piramidę Envera Hodży. Jej ściany mają różny kąt nachylenia (są dłuższe i krótsze) i na upartego można się wspiąć na samą górę.
A dalej….no kto zgadnie? Oczywiście Matka Teresa! Podarowałam sobie – wolałam pogadać z albańskim przewodnikiem. Tak w ogóle to był najlepszy przewodnik na tej wycieczce. Świetnie mówił po polsku i jak się potem okazało, kilka razy był w naszym kraju. Wyjaśnił nam, dlaczego w Albanii dominującą marką samochodów jest Mercedes – tylko te samochody są w stanie znieść zły stan albańskich dróg. Dowiedzieliśmy się również, że Albania rozwija się w niesamowitym tempie i już wtedy ceny były dosyć wysokie – z tego względu, że coraz więcej turystów pojawia się w tym kraju.
Z Tirany popędziliśmy na północ, gdzie zwiedziliśmy miasteczko Krujë. To górskie miasteczko, w którym jest muzeum narodowego bohatera, czyli Skanderberga. To bardzo ważna postać dla Albańczyków. Jego historia przypomina trochę historię rumuńskiego bohatera, czyli Wlada Palownika – Drakuli. Krujë nazywane jest albańskim Krakowem ze względu na urok i legendę o smoku (demonie).
Z Krujë popędziliśmy dalej na północ i zatrzymaliśmy się na chwilę nad przepięknym jeziorem szkoderskim. Droga, która prowadzi nad to jezioro to jakiś kosmos. Przez moment jedzie się wśród ładnych domów. Nagle domy urywają się, a zaczynają się opuszczone budynki, w których mieszkają….Cyganie. Nad Jezioro Szkoderskie przyjeżdża wielu mieszkańców Albanii. Jest faktycznie przepiękne – w końcu to rezerwat przyrody. Niestety rezerwat przyrody obowiązuje najwyraźniej tylko stronę czarnogórską.
Albania jeszcze z czymś mi się kojarzyła – ze schronami. Podobno praktycznie każda rodzina w Albanii posiadała swój schron. Przecież oni cały czas żyli w atmosferze zagrożenia, którą im wpajał Hodża. Tych schronów jest faktycznie całe mnóstwo – podobno wiele ich było na plażach.
Granicę z Czarnogórą przekroczyliśmy w tempie ekspresowym. Następnego dnia czekał nas przejazd przez Czarnogórę i zwiedzanie dwóch miast – Kotoru i Budvy. Piękne miasta do których kiedyś będę chciała wrócić.
Do Chorwacji wjechaliśmy wczesnym wieczorem. Naszym pierwszym celem w Chorwacji był Dubrownik. Grupa dostała dwie propozycje zwiedzania miasta. Pierwszą było przejście dookoła murami i potem łażenie na własną rękę po mieście, a drugą popłynięcie krypą do wyspy, która leży nieopodal Dubrownika. Na krypie miała też być degustacja rakii. Jak myślicie, co wybrała grupa? Oczywiście chlańsko na krypie. Nienawidzę wody i po rejsie wodną taksówką w Ohrydzie powiedziałam, że nigdy więcej pływania dziwnymi krypami. Dostałam więc bilet na mury i powędrowałam samotnie. Nie żałuję tego. Było fantastycznie. Chodziłam własnym tempem robiąc masę zdjęć, a kiedy chciałam mieć zdjęcie ze sobą prosiłam innych turystów. Niestety nie obeszłam całych murów. Gdzieś w połowie zorientowałam się, że nie zostało już mi zbyt wiele czasu i jeżeli chcę zobaczyć samo miasto to muszę już zejść. Zaraz po zejściu ze zdumieniem zobaczyłam kolegę z Trójmiasta. Trochę mnie to zdziwiło bo przecież wszyscy właśnie mieli kolejny raz uchlewać się bałkańskim specjałem. Całe szczęście, że go spotkałam, ponieważ powiedział mi, że na bilecie na który weszłam na mury mogę też wejść do twierdzy, która jest kawałek od wejścia do głównego miasta. Kolega jak się okazało już kiedyś był w Dubrowniku i wiedział co i jak. Włączyłam więc motorek i poleciałam do tej twierdzy.
Tak się składa, że wtedy jeszcze nie byłam na etapie „Gry o tron” i nie wiedziałam, że przemknęłam kolo miejsca przy którym kręcone były sceny do tego serialu. Twierdzę obeszłam w szybkim tempie. Tak byłam zaaferowana tym wszystkim, że o mało nie spadłam z muru…. Dubrownik totalnie mnie oczarował i postanowiłam, że kiedyś go jeszcze odwiedzę.
Z Dubrownika pomknęliśmy na Trogir, a następnie na Szybenik i Rovinj. Piękne miasta, ale po Dubrowniku już nic nie było mnie w stanie tak oczarować.
Do Słowenii wjechaliśmy późnym popołudniem. Fakt, że Piran nie powala wielkością, ale przyjeżdżając wczesnym wieczorem można sobie pomarzyć o dobrych zdjęciach przy świetle dziennym – równie dobrze można je było sobie podarować. To co zapamiętałam z Piran to przepyszna pizza. Wiadomo, bliżej Italii to i pizza bardziej włoska. Pizza i smutek, że już koniec i trzeba wracać do zimnej Polski (na wycieczce byłam na początku października). Ze Słowenii wyjechaliśmy wieczorem i ruszyliśmy do domu.
Do Polski dojechaliśmy nad ranem. Powiedziano nam, że najlepiej zostawić wszystkie rzeczy w autobusie – oprócz walizek których i tak nie mogliśmy zabrać. Zostawiłam więc swoje rzeczy oprócz dokumentów, kasy i sprzętu fotograficznego. Dobrze, że zabrałam te rzeczy ponieważ po otwarciu autobusów jak zobaczyłam swój plecak to serce mi stanęło. Plecak leżał na siedzeniu i był cały wybebeszony. Dobrze pamiętałam jak go zostawiłam i na pewno nie w takim stanie. Na pewno nie zostawiłam otwartej kosmetyczki z walającymi się dookoła tamponami. Musiał to zrobić kierowca, który nota bene już jechał do bazy. Takie trochę słabe zakończenie wyprawy.
Jeden komentarz
Storyland
Widzę,ze nawet kilkanaście lat nie uczyniło w tych krajach zmian. Jechałam przez Serbie bardzo dawno temu do Grecji i ta bieda już wtedy była widoczna, życzliwość ludzi wynagradza ale to naprawdę zapomniany przez zachodnia Europę zaścianek a szkoda ma tyle do zaoferowania. Czekam na kolejny odcinek Twoich wycieczkowych przygód.